środa, 9 lutego 2022

 

Zbigniew Przyrowski



CIEKAWE CZASY Wspomnienia z lat 1939-1946



Wstęp

Spisane wspomnienia powstały w trzech etapach i w różnym czasie; każda ich część z innej inspiracji. Do napisania „Litewskiego łącznika" namówił mnie pan Wincenty Chrząszczewski, pułkownik „Kruk", wybitny dowódca wileńskiej Armii Krajowej, jeden z głównych organizatorów jej Podokręgu Kowieńskiego. Miałem zaszczyt poznać go i być jego gościem w łatach 80-tych ubiegłego wieku. Do napisania części „Jak nie zdobyłem Leningradu" zachęcił mnie pan redaktor Stanisław Wolak z redakcji miesięcznika „Kombatant", który uznał, że jest to relacja o mało znanej formie represji stosowanych przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Na napisanie części trzeciej - „W puszczy" - namówiła mnie pasierbica Urszulka, oficjalnie pani redaktor Urszula Sianko, twierdząc, że ten okres w moim życiu był nie mniej ciekawy od poprzednich.

Litewski łącznik" został w całości wydrukowany w wydawanym w Łodzi miesięczniku wileńskich akowców „Wiano" (kryptonim Wileńskiego Okręgu AK) w numerach 1-10 z 1999 roku i we fragmentach w numerach z grudnia 2000 roku i stycznia 2001 roku „Kombatanta". W tym czasopiśmie w numerach kwietniowym i majowym z 2001 roku ukazały się też pod tytułem „W przyfrontowej niewoli" fragmenty „Jak nie zdobyłem Leningradu".    Część „W puszczy" nie była nigdzie publikowana. Całości wspomnień nadałem tytuł „Ciekawe czasy", bo w moim długim życiu lata 1939-1946 należały do najbogatszych w różnego rodzaju wydarzenia, najgłębiej utkwiły mi w pamięci i, jak mogę już teraz ocenić, wywarły największy wpływ na ukształtowanie się mojej osobowości. Nigdy później nie miałem już okazji do pędzenia tak urozmaiconego życia, do spotkań z tak różnymi ludźmi, do przeżywania podobnych emocji i do rozmyślań nad losem człowieka.



Litewski łącznik

Z polską działalnością konspiracyjną, skierowaną w czasie II wojny  światowej przeciwko okupantom kraju,zetknąłem się bardzo wcześnie, bo już w październiku 1939 roku. Po prostu mój ojciec, Franciszek  Przyrowski, pod koniec tego miesiąca zaczął organizować w  Augustowie, gdzie wówczas przebywał, tajną organizację pod nazwą  Związek Wolnej Polski Celem organizacji było przeciwstawienie się  propagandzie okupantów, podnoszenie społeczeństwa polskiego na duchu  stwierdzeniem, że wojna się nie skończyła, zachęcanie do biernego oporu, a także przygotowanie do wystąpień zbrojnych, które można by podjąć,gdy pozwolą na to okoliczności. Wzorem była Polska Organizacja Wojskowa  z czasów I wojny światowej. Działania organizacyjne ułatwiał ojcu fakt, że od 1926 roku był inspektorem szkolnym w powiecie  augustowskim, a potem inspektorem w obwodzie szkolnym suwalskim obejmującym dwa  powiaty - suwalski i augustowski. Wizytując szkoły ojciec doskonale poznał teren, a z tytułu funkcji służbowych miał dobre rozeznanie nie  tylko środowiska nauczycielskiego, ale również innych aktywnych  grup społecznych. W październiku 1939 roku powiat augustowski znalazł się pod okupacją sowiecką. Ojca, jako byłego urzędnika miejscowej administracji szkolnej, zatrudniono przy uruchamianiu szkół, co dodatkowo ułatwiło mu kładzenie zrębów pod organizację. Wraz z ojcem przebywała w Augustowie moja matka Salomeą, no i ja byłem świeżo upieczonym maturzystą. Po ukończeniu Liceum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie miałem we wrześniu 1939 roku składać egzamin na Wydział Chemii Politechniki Lwowskiej, a w październiku rozpocząć służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy przy 1Dywizji Legionowej w Wilnie. Wojna pokrzyżowała te plany. Wtajemniczywszy mnie w prowadzoną przez siebie działalność konspiracyjną, ojciec zlecił mi zadanie prowadzenia nasłuchu z  zachodnioeuropejskich radiostacji na pozyskanym  dużej klasy  odbiorniku radiowym. Nabyta  w  szkole znajomość  francuskiego umożliwiła  mi jakie takie rozumienie audycji nadawanych przez silną i dobrze   w   Polsce   słyszalną radiostację   paryską. Zasłyszane  nocą wiadomości  w  ciągu  dnia kolportowałem  ustnie  wśród  znajomych. Najistotniejsze dotyczyły powstania  rządu generała  Sikorskiego  i tworzenia się we Francji Armii Polskiej. Rozpowszechniałem  również  lokalne wiadomości świadczące o stosunku miejscowej ludności do okupanta i dyskredytujące sowiecką władzę. Pamiętam, na przykład, relację  z  wyboru delegata na zjazd przedstawicieli tak zwanej Zachodniej Białorusi, którzy  mieli podjąć  decyzję o przyłączeniu tych polskich  ziem do ZSRR. Tu parę słów o tym, jak te wybory przebiegały. Otóż już od rana na ulicach  miasta pojawiły się ciężarówki przewożące wyborców do ich lokali wyborczych. Ciężarówka  jechała  ulicą  od  domu  do domu. Z każdego wyganiano wszystkich dorosłych mieszkańców i dowożono ich do miejsca głosowania. Tam, przy wejściu do pomieszczeń z urną, stał enkawudzista i każdemu wchodzącemu wręczał kartkę z nazwiskiem delegata. Nazwisko było jedno i nikt tego przyszłego reprezentanta  Augustowa nie znał. Z tą kartką podchodziło się do urny, ale zanim  się  do niej doszło, inny funkcjonariusz NKWD odbierał kartkę i to on wrzucał ja do urny. W ten prosty sposób  osiągano stuprocentową frekwencję wyborczą i zapewniano pełną jednomyślność wyników głosowania. Zdarzyło się jednak, że w pod augustowskiej wsi Bargłowie, jakimś cudem, znalazło się w urnie kilkanaście kartek z przekreślonym nazwiskiem kandydata. Któryś z zatrwożonych członków komisji wyborczej zaproponował, żeby uznać je za nieważne. Przewodniczący komisji zadecydował krótko:

- Tym bolje ważnyje.   

Oni chocieli podczerknuć!

Ojciec polecił mi opowiadać o tym zdarzeniu, ponieważ świadczyło o rzeczywistym stosunku ludności do tego pseudo wyboru, a przy tym w pełnym blasku ukazywało sowiecką demokrację. W listopadzie 1939 roku augustowski Związek Wolnej Polski przystąpił, o czym dowiedziałem się od ojca, do organizowania pierwszych tajnych składów broni i przerzutów ludzi przez pobliska granicę sowiecko-niemiecką. W połowie tegoż miesiąca doszło też do nawiązania pierwszych kontaktów z ruchem podziemnym na innych okupowanych terenach. Do ojca przyjechał z Lidy znajomy i zaprzyjaźniony z czasów, gdy służył w suwalskim 41 Pułku Piechoty, kapitan Piotr Dąbrowski. Był on emisariuszem podobnej organizacji powstałej w Lidzie. Postanowiono podjąć współpracę, z której wkrótce ja miałem skorzystać. Po oficjalnym włączeniu ziem polskich okupowanych przez ZSRR do Białoruskiej i Ukraińskiej Republik Radzieckich nad polską młodzieżą męską zawisła groźba poboru do sowieckiej armii. Uznałem, i potwierdził to ojciec, że w sytuacji, gdy istnieje armia polska, tylko w niej mogą służyć i walczyć młodzi Polacy. Była wtedy jeszcze możliwość przedostania się do Francji przez Litwę. Postanowiliśmy zatem, że spróbuję przez zieloną granicę dostać się do Wilna, dokąd już wcześniej, zanim obstawiono granicę, wyjechał mój starszy brat Konrad, żeby skończyć naukę w uruchomionej przez Litwinów Szkole Technicznej na Holenderni. Połączywszy się z bratem mieliśmy już wspólnie dążyć do wydostania się z Litwy. Do Wilna chciał się również udać syn jednej z augustowskich nauczycielek, student wileńskiego uniwersytetu. Na przełomie listopada i grudnia 1939 roku we dwójkę opuściliśmy zatem Augustów i pojechaliśmy do Lidy. Tam kapitan Dąbrowski przydzielił nam przewodnika w osobie starszego mężczyzny, który przez Raduń i okoliczne lasy doprowadził nas do samotnej zagrody wiejskiej, położonej w okolicy Ejszyszek nad litewsko-sowiecką granicą. Zamieszkiwało ją rodzeństwo złożone z dwóch nieżonatych jeszcze braci i niezamężnej, młodszej od nich siostry. Po nocnej wędrówce przez las dotarliśmy tam nad ranem. Nasz przewodnik  wrócił do Lidy,a my zostaliśmy zakopani w stodole w sianie, żeby tam przespać dzień dzielący nas od następnej  nocy. Granica, przebiegająca kilkaset metrów od naszej kryjówki wzdłuż niedużej rzeczki, była pilnie strzeżona przez radzieckie patrole z psami. Gdy po zapadnięciu nocy byliśmy gotowi do wykonania skoku przez granicę, dołączyła do nas dziewczyna, żeby podprowadzić nas nad rzeczkę do miejsca najbardziej sposobnego do jej przebycia. Był mróz, ale nie spadł jeszcze śnieg. Za czarnym zaoranym polem, mimo ciemnej bezksiężycowej nocy, dość jasno bielała pokryta szronem nadrzeczna przygraniczna łąka. Dziewczyna poleciła nam położyć się na skraju czarnego pola, chwilę nasłuchiwała, a potem powiedziała szeptem: Poczekajcie. Ja wyjdę na łąkę i łąką pójdę w stronę wsi. Jeżeli są w pobliżu pogranicznicy, to wyjdą z kryjówki, żeby mnie zatrzymać i odprowadzić na strażnicę. Mnie zwolnią, bo jestem miejscowa, a wy będziecie mieli wolną drogę. Jeżeli nic się nie stanie i będzie cicho, to znaczy, że nie ma w pobliżu patrolu. Powodzenia. Poszła. Było cicho. Szczęśliwie przeszliśmy granicę. Tak już na początku okupacji mogłem się przekonać o solidarności Polaków złączonych - chociaż brzmi ono patetycznie, użyję tego określenia - wiernością ojczyźnie. Nie muszę chyba dodawać, że i ów przewodnik z Lidy, i ci nieznani młodzi chłopi spod Ejszyszek pomagali nam, narażając się na niebezpieczeństwo, zupełnie bezinteresownie. Zostaliście wciągnięci na listę. Wyjazd nastąpi w drugiej połowie kwietnia. O terminie przybycia do Kowna będziecie powiadomieni. Do Rygi pojedziecie koleją. Dalszą drogę  odbędziecie  samolotami  przez   Szwecję, Norwegię, Wielką Brytanię.Dyscyplina wojskowa obowiązuje was od dzisiaj,gdyż po wciągnięciu na listę jesteście już żołnierzami Rzeczypospolitej . Od dzisiaj też pobierać będziecie żołd szeregowców. Istotnie, otrzymałem kilkanaście litów jako przysługujący mnie i bratu żołd miesięczny. Niestety, do wyjazdu nie doszło.Wkroczywszy w połowie kwietnia do Norwegii, Niemcy przerwali komunikację lotniczą z wielką Brytanią. Po wielkiej radości nastąpiło równie wielkie rozczarowanie. W tym czasie dotarła do nas smutna wiadomość o aresztowaniu w Augustowie ojca przez NKWD. Po krótkim okresie zatrudnienia przy organizacji szkół ojciec został nauczycielem matematyki. NKWD zabrało go ze szkoły, przerwawszy prowadzoną lekcję. Od tej chwili zaginął po nim wszelki ślad. Równocześnie został aresztowany w Lidzie i podobnie przepadł bez wieści kapitan Dąbrowski. NKWD musiało zatem wpaść na trop kierowanych przez nich organizacji. Z wiosną 1940 roku zmieniła się sytuacja przebywających w Wilnie uchodźców. Dążąc do litwinizowania miasta władze litewskie postanowiły nas z niego usunąć. Uchodźcom dano do wyboru: albo pobyt w prowadzonym przez władze litewskie obozie, albo wyjazd na wieś w charakterze robotników rolnych. Przystąpiono też do wydawania uchodźcom urzędowych litewskich dokumentów - zaświadczeń, że jest się karo pabiegielis - uchodźcą wojennym.W czasie tej akcji udało się nam wykraść kilka czystych, jeszcze nie wypełnionych, ale już podstemplowanych zaświadczeń. Na wszelki wypadek zaopatrzyłem się w dodatkowy dokument na inne nazwisko: Zygmunt Zieliński. Możliwość zatrudnienia uchodźców w charakterze robotników rolnych stworzyła okazję do rozwinięcia szerokiej działalności opiekuńczej nad pozbawionymi domu rodakami przez liczną litewską Polonię. Osiadli na wsi Polacy, obywatele litewscy, zaczęli masowo zgłaszać zapotrzebowanie na siłę roboczą, a władze litewskie zezwalały na przyjmowanie do pracy uchodźców. Pod koniec maja pierwsi uchodźcy - robotnicy rolni zaczęli opuszczać Wilno. Jeden z mieszkańców bursy przy ulicy Sióstr Miłosierdzia, łodzianin Kazik Andrzejewski trafił do powiatu jezioroskiego i zachęcał mnie listownie, żebym również tam przyjechał. Znalazłem się w położonej pod Jeziorosami miejscowości Dytkuny w domu pani Magnuszewskiej. Sędziwa już staruszka mieszkała razem z córką i wnuczką. Większość ziemi z pozostałego po reformie rolnej folwarku właścicielka oddawała w dzierżawę; zamieszkujące Dytkuny panie sobie zostawiły właściwie tylko ogród warzywny. W tych warunkach nie tyle byłem robotnikiem, ile bardzo serdecznie przyjętym gościem. Wkrótce, po ukończeniu nauki w Szkole Technicznej, opuścił Wilno także mój brat. Został przyjęty na prawach już nawet nie gościa, lecz członka rodziny (przybranego wnuka) przez trzy starsze samotne panie - dwie siostry z domu Kiełpszówny i ich szwagierkę Kiełpszową - gospodarujące, podobnie jak moje, na resztówce majątku Kiełpszyszki położonego dalej od Jezioros. Po kilkumiesięcznym pobycie w Dytkunach skorzystałem z propozycji udania się do młodego małżeństwa państwa Witolda i Władysławy Samotyhów - gospodarującego samodzielnie na około 20 hektarach w miejscowości Szkugi,niemal sąsiadującej z Kiełpszyszkami. W ten sposób znalazłem się blisko brata, a ponadto mogłem być choć trochę użyteczny w gospodarstwie i w jakiejś drobnej części spłacać wielki dług wdzięczności, jaki w tym czasie uchodźcy zaciągnęli wobec głęboko patriotycznej litewskiej  Polonii. Patriotyzm Polaków zamieszkałych na tak zwanej Litwie Kowieńskiej był naprawdę wzruszający. Ich ofiarność przejawiła się już przed wybuchem wojny masowym udziałem w zbiórce na Fundusz Obrony Narodowej, przekazywaniem na tan cel cennych darów świeżo powstałemu polskiemu przedstawicielstwu dyplomatycznemu. Imponująca była prowadzona przez nich działalność  kulturalna i gospodarcza  na  rzecz  utrzymania polskości. Istniały polskie zespoły artystyczne, polskie biblioteki, polskie banki prowadzone całkowicie społecznie, z dużym poświęceniem. Na przykład ojciec mojego gospodarza, pan Ludwik Samotyha, pełniący funkcję społecznego skarbnika w polskim banku w Jezioroskach, dojeżdżał tam regularnie co tydzień, niezależnie od pogody i samopoczucia, mimo nie pierwszej już młodości i około 4O-kilometrowej odległości, którą musiał pokonywać końmi ze swojej Potaszni. Charakterystyczną cechą kowieńskiej Polonii była również jej jedność. Polskość była ponad różnicami poglądów i pochodzenia. W polskich instytucjach na jednakowych prawach z równym zapałem współdziałali potomkowie starych magnackich rodów, drobnej zaściankowej szlachty, mieszczanie i rzemieślnicy. W powiatowych Jeziorosach głównymi animatorami życia polonijnego byli prowadzący zakład krawiecki bracia Mikutowiczowie i prywatna nauczycielka panna Koźmianówna. W rozmaitych imprezach czynny udział brała niezamężna siostra Mikutowiczów i wywodzący się również z rodziny rzemieślniczej Marcinkiewicz. Miałem okazję zetknąć się z nimi wielokrotnie, gdyż oni także włączyli się bardzo aktywnie w akcje pomocy dla uchodźców. Ich domy były zawsze otwarte dla rodaków i podczas każdorazowego pobytu w Jeziorosach można było liczyć, że zostanie się tam nakarmionym, a w razie potrzeby przenocowanym.Organizowali oni także dla potrzebujących doraźną pomoc rzeczową, na przykład Mikutowiczowie bezpłatnie szyli ubrania. Zwartość litewskiej Polonii przejawiała się w częstych kontaktach, wzajemnych odwiedzinach, dzieleniem się różnego rodzaju nowinami, zwłaszcza wojennymi, dotyczącymi losu Polski i Polaków. W okolicach, w których przebywałem, szczególnie bliskie więzy łączyły rodziny zamieszkałych we wspomnianych już Potaszni i Szkugach Samotyhów, pań z Kiełpszyszek i dwóch braci Wojnarowskich - Leonarda z Naprel i Mikołaja z Antuzowa.Ten ostatni, po włączeniu Litwy do Związku Sowieckiego, został wraz z żoną z domu baronówną Roppówną, właścicielką Antuzowa, w pierwszym transporcie wywieziony na Syberię. Pozostałych jezioroskich Polaków, łącznie z umieszczonymi na listach do wywózki uchodźcami, wywieźć już nie zdążono. Przeszkodziło temu w czerwcu 1941 roku błyskawiczne zajęcie Litwy przez Niemców. W lecie 1941 roku, podczas jednego ze spotkań w Naprelach, ich właściciel, pan Leonard Wojnarowski, zabrał mnie i brata na spacer i, kiedy znaleźliśmy się sami, oznajmił nam, że powstała ogólnopolska organizacja - Związek Walki Zbrojnej mająca być zaczątkiem polskiej armii podziemnej. Powiedział, że jest członkiem tej organizacji upoważnionym do rozbudowy jej szeregów i zapytał, czy jesteśmy gotowi do niej wstąpić. Oczywiście zgodziliśmy się bez wahania i zostaliśmy przez niego zaprzysiężeni. Zostało też ustalone, że sami nie będziemy nikogo wtajemniczali, a łączność z organizacją będziemy utrzymywać wyłącznie poprzez jego osobę. W grudniu 1941 roku pan Leonard Wojnarowski zawiadomił mnie, że zostałem wyznaczony na organizacyjnego łącznika i pierwszym moim zadaniem będzie udanie się do Wilna, do mieszczącego się tam dowództwa Podokręgu Kowno, z meldunkiem o powstaniu już dość licznej organizacji w powiecie jezioroskim. Miałem tam też otrzymać instrukcje co do dalszej działalności po zakończeniu etapu organizacyjnego. Polecenie wyjazdu otrzymałem na początku stycznia 1942 roku. Zabrawszy owo sporządzone swego czasu fałszywe litewskie zaświadczenie na nazwisko Zygmunta Zielińskiego i zaopatrzony w litr samogonu zostałem końmi pana Wojnarowskiego podwieziony przez brata do Turmontu, najbliższej Jezioros stacji kolejowej na linii Wilno-Dyneburg. Żadnej komunikacji publicznej wówczas nie było. Kolej służyła wyłącznie transportowi wojennemu. Wśród kolejarzy było jednak wielu Polaków. Liczyliśmy, że może jakoś się z nimi porozumiem i za ów litr samogonu pomogą mi oni w  przeszwarcowaniu  się  do  Wilna. Gdy  dojechaliśmy   do Turmontu, na stację wtaczał się właśnie od strony Dyneburga długi pociąg złożony z krytych, pozamykanych wagonów towarowych. Szybko pożegnałem się z bratem, który jeszcze tego samego dnia miał wrócić do Naprel, i podszedłem do lokomotywy. Dobiegały mnie z niej polskie słowa. Zachęcony tym wstąpiłem na stopień. W kabinie lokomotywy było trzech rozmawiających po polsku mężczyzn. Zobaczywszy mnie, najstarszy zapytał:

- O co chodzi?

- Mam pilną sprawę do Wilna. Czy nie można by się jakoś tam dostać? - odpowiedziałem, ukazując równocześnie wsuniętą za pazuchę kożuszka butelkę. Mężczyzna, a był to maszynista, uśmiechnął się, spojrzał porozumiewawczo na dwóch pozostałych i po wymianie znaczących mrugnięć rzucił krótko:

- Wsiadaj.

Nie spodziewałem się, że pójdzie to tak gładko. Naturalnie szybko wskoczyłem do kabiny i z zadowoleniem odczułem, jak ogarnia mnie fala ciepła bijącego od paleniska. Styczeń 1942 roku był bowiem na Litwie bardzo mroźny i tego dnia temperatura spadła do około 30 stopni poniżej    zera. Ledwie znalazłem się w kabinie, gdy do lokomotywy podbiegł umundurowany i uzbrojony niemiecki .kierownik pociągu. Kaleczoną polszczyzną, świadczącą, że musiał się stykać przed wojną z Mazurami, wyrażał zniecierpliwienie zbyt wolną jazdą. Maszynista tłumaczył mu, że skład bardzo długi, że temperatura bardzo niska, że tory miejscami pozawiewane śniegiem. Niemiec odszedł, a uniesione ramię semafora dało pociągowi wolną drogę. Podróż w ciepłej kabinie zapowiadała się komfortowo i wesoło, bo maszynista zaraz otworzył wręczoną mu butelkę, a stanowiący oprócz niego obsługę parowozu jego pomocnik i palacz wyciągnęli zawiniątka z zakąską. Okazało się, że cała trójka była z Wilna, obsługiwała trasę Wilno-Dyneburg, a ten długi skład był transportem rannych i odmrożonych żołnierzy niemieckich spod Leningradu. Jechali w wagonach towarowych, ale wewnątrz mieli koksowniki. Co do powolnej jazdy  pociągu, to tłumaczyła się  ona  ...  świnią. Otóż kolejarze kupili na Łotwie całą zaszlachtowaną  świnię  i  ukryli ją  w tendrze pod węglem. Węgiel trzeba więc było czerpać powoli i ostrożnie, żeby  nie odsłonić  zdobyczy. Zostałem wtajemniczony w sprawę, ponieważ,nie chcąc  być  bezużyteczny, zgłosiłem gotowość pomocy palaczowi. Jechaliśmy więc powoli, natomiast szybko zapadł zimowy zmrok. Było już całkiem ciemno, gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Duksztach. Pokonanie dzielącej nas od Turmontu odległości 40 kilometrów zajęło nam prawie dwie godziny. Do lokomotywy podbiegł rozwścieczony kierownik pociągu. Wszedł do kabiny, wyjął z kabury pistolet i zaczął krzyczeć, że taka jazda to sabotaż. Maszynista usiłował go uspokoić - wskazywał na manometr, otwierał palenisko, żeby wykazać, że robi wszystko, co w tych warunkach jest możliwe, dla osiągnięcia właściwych parametrów. Niemca to nie przekonało. Rozejrzawszy się po kabinie, nagle wrzasnął:

- A dlaczego jest was aż tylu? Maszynista zrobił zdziwioną minę.

- Jest nas tylu, ilu być powinno - odpowiedział spokojnie. -Dokumenty!    krzyknął Niemiec, podnosząc pistolet. Kolejarze wyjęli swoje ausweisy i delegacje służbowe. Ja wyciągnąłem moje fałszywe litewskie zaświadczenie. Niemiec nie znał litewskiego i ten dokument, oczywiście, go nie zadowolił.

- Kim jesteś? Co tu robisz? - warknął.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale szybko pomógł mi mas zynista.

- To praktykant kolejowy ze szkoły. Dają nam takich od czasu do czasu.

- Praktykant  też  powinien  mieć  dokument!         

-  krzyknął Niemiec.

Przecież  mam  usiłowałem  go  przekonać, wskazując  na zaświadczenie.

-   Raus!  -  wrzasnął  wściekle  i  przystawił  mi  do  głowy  lufę pistoletu. Dalsza dyskusja byłaby już niebezpieczna. Kierownik pociągu wyprowadził mnie pod pistoletem z lokomotywy i ruszył w kierunku budynku stacyjnego. Zanim jednak doszliśmy do niego, rozległ się gwizd lokomotywy. Niemiec pogroził mi, odwrócił się i pobiegł do pociągu. Ja skręciłem za złożoną na peronie stertę podkładów kolejowych. Zza tej sterty zobaczyłem, jak mój prześladowca wskoczył do jednego z wagonów i jak zaraz potem pociąg ruszył w dalszą drogę. Kolejne wagony coraz szybciej przesuwały się przede mną. Zdecydowałem, że nie mogę zostać. Przy ostatnim wagonie była budka hamulcowego. Kiedy koniec pociągu zrównał się ze stertą podkładów, wybiegłem ze swojego ukrycia i popędziłem za pociągiem. Udało mi się go jeszcze dogonić i wskoczyć do zamykającej pociąg budki. Jechałem zatem dalej, ale, ochłonąwszy z emocji, zdałem sobie sprawę, że kontynuowanie podróży w tych warunkach nie będzie możliwe. W nieogrzewanej budce było przeraźliwie zimno. Już po kilku minutach poczułem, jak drętwieją mi stopy. Usiłowałem je rozgrzać, wykonując ruchy nogami, nie mogłem jednak robić tego energicznie, na przykład podskakiwać, bo za cienką ścianą budki był wagon z Niemcami i wyraźnie było słychać prowadzone w nim rozmowy. Hałas w budce mógł więc zwrócić na nią uwagę niemieckich żołnierzy znajdujących się za ścianą. Na szczęście po mniej więcej godzinie jazdy pociąg zatrzymał się pod semaforem na jakimś małym, nie oświetlonym przystanku. Wtedy wyszedłem z budki i między torami podkradłem się pod lokomotywę. Kiedy ruszyła, uczepiłem się stopnia i wpełzłem do kabiny. Kolejarze przyjęli mnie ze zdziwieniem, ale życzliwie. Widząc jaki jestem przemarznięty, wepchnęli mnie w ciepły zakamarek pod kotłem i okryli z góry brezentową płachtą. Ogrzej się i to będzie twoja kryjówka na postojach -powiedział maszynista. Podczas jazdy chować się nie musiałem, gdyż między wagonami a lokomotywą nie było połączenia. Kryjówka okazała się jednak potrzebna, gdyż i w Ignalinie, i w Święcianach parowóz był nachodzony przez wrzaskliwego kierownika pociągu i jakiegoś oficera, zapewne dowódcę transportu. Do Wilna dojeżdżaliśmy już dobrze po północy. Przed  stacją na  parowozie  odbyła  się  narada, w wyniku    której postanowiono, że  świnia  zostanie  wyrzucona  w  pobliżu  domku  pomocnika maszynisty, który  mieszkał  na  Rossie, obok  torów kolejowych.Tam  też  wyskoczy  pomocnik, zostawiwszy  mi  swoje  kolejowe dokumenty. Na stacji  w  Wilnie  ja  będę  zatem  odgrywał  rolę pomocnika, będę  asystował maszyniście  w odprowadzeniu parowozu do  lokomotywowni, a  potem  razem  z  nim, legitymując  się wręczonymi  mi papierami, będę  mógł opuścić teren  stacji.Dokumenty ich  prawowity  posiadacz  odbierze  sobie  od maszynisty. Plan udało nam się pomyślnie  zrealizować, z  tym że po  drodze  do lokomotywowni załadowaliśmy jeszcze dwa worki węgla, które  w  określonym      miejscu  maszynista  wyrzucił  za stacyjne  ogrodzenie. W  lokomotywowni  wysprzątałem  kabinę,przetarłem szmatą na połysk  wszystkie  mosiężne  części i po zdaniu  wypucowanego  parowozu  zakończyliśmy  z  maszynistą  naszą służbę. Na  wartowni  wystarczyło okazanie  dokumentów. Zaspani strażnicy  nie  mieli  ochoty  na  dokładniejsze ich przeglądanie. Maszynista mieszkał  w  domu  kolejowym   niedaleko stacji. Ponieważ   w mieście  obowiązywała  godzina policyjna, zdecydował, że  zabierze mnie do  siebie. Kiedy dziękowałem mu  za  to, co  dla mnie robi, burknął: Nie pleć głupstw. Dzięki tobie będziemy mieli dzisiaj jeden worek węgla więcej. Nie zapomniał, rzecz jasna, o wyrzuconym węglu.Żona maszynisty, która otworzyła nam mieszkanie, była wyraźnie zdziwiona, że  mąż  nie  wraca sam, ale o nic nie pytała, a postawiony przeze mnie w kuchni dodatkowy worek węgla usposobił ją przychylnie do mojej osoby. Dowodem były dwa talerze, które postawiła na stole, zapraszając do posiłku. Powrót ojca zbudził córkę maszynisty, pannę mniej więcej w moim wieku. Zaintrygowana rozmową przysiadła się do stołu. Wtedy maszynista oznajmił krótko: Ten pan przyjechał z nami spod Dyneburga. Pobędzie do rana. A jak miałby pan jakieś kłopoty, to proszę o nas pamiętać dodał  zwracając się do mnie. Potem zaproponował, żebym się jeszcze trochę zdrzemnął. W ten sposób, sam o nic nie pytając, osłonił mnie przed zbytnią ciekawością swoich kobiet. Przypuszczam, że jak wielu polskich kolejarzy maszynista był jakoś związany z działalnością konspiracyjną i wiedział, że nie należy być zbyt dociekliwym. Skorzystałem z jego rady i rzeczywiście zdrzemnąłem się na siedząco, a ocknąwszy się około siódmej rano, wyszedłem do obudzonego już miasta. W pamięci miałem zanotowany adres domu w willowej  dzielnicy Wilna, na Zakręcie. Zdzwoniłem do drzwi luźno stojącego, otoczonego ogrodem piętrowego domu. Otworzyła mi dziewczyna. Zgodnie z instrukcją i zgodnie z prawdą powiedziałem:

- Jestem z    Jezioros.

Dziewczyna wprowadziła mnie do przedpokoju, powiedziała, żebym zdjął kożuszek i szedł za nią. Weszliśmy do pokoju, w którym za stołem, przy śniadaniu, siedziało kilkoro młodych ludzi obojga płci. Kolega z Jezioros. Tak zostałem przedstawiony. Zaraz też usadzono mnie przy stole i zaproszono do śniadania. Nie było żadnego przedstawiania się sobie. Zapytano mnie tylko, jak jechałem. Sprawozdanie z podróży przyjęto z zainteresowaniem i, jak mi się wydało, wywarłem na słuchaczach korzystne wrażenie. Po śniadaniu całe to młode towarzystwo gdzieś  się  rozbiegło. Mnie wprowadzono do małego pokoiku służbowego przy kuchni i ułożono w wygodnym łóżku, żebym odespał męczącą i pełną wrażeń noc. Nie wiedziałem, w czyim jestem domu. Jego urządzenie, chociaż przebywałem tylko w części parterowej, a nie byłem na piętrze, wskazywało, że należy do kogoś z tak zwanej elity kulturalnej. Później dowiedziałem się, że była to willa wybitnego pianisty, laureata Konkursu Chopinowskiego w 1927 roku, Stanisława Szpinalskiego. Z gospodarzem jednak nie zetknąłem się, nie wiem, czy przebywał wtedy w Wilnie. Byłem pod opieką rezydujących na parterze młodych ludzi, którzy nie mówili, co ich z tym domem łączy. Spałem do późnego popołudnia. Obudzono mnie na obiad, po którym jeden z młodych mężczyzn powiedział, że następnego dnia mam się udać do banku znajdującego się przy ulicy Mickiewicza i zgłosić się o określonej godzinie u urzędnika, który mnie przyjmie w określonym pokoju. Kiedy w wyznaczonym czasie (było to przed południem) wszedłem do wyznaczonego pokoju (mieścił się na piętrze), zastałem tam samotnie siedzącego przy biurku mężczyznę. Z wyglądu miał około czterdziestu lat, był szczupły, brunet lub szatyn o ciemnych oczach i pociągłej  twarzy. Proszę  mówić  swobodnie. Jesteśmy  tutaj   bezpieczni  oznajmił. Powiedziałem więc, ze w jezioroskim powiecie jest już siatka ZWZ. Danymi liczbowymi nie dysponuję, a moim zadaniem jest nawiązanie łączności z dowództwem podokręgu kowieńskiego i przywiezienie jego instrukcji co do dalszych poczynań. Mój rozmówca polecił mi przekazać wyrazy uznania i podziękowania dla organizatorów związku na tym odległym terenie. Zapytał, czy w organizacji są również kobiety. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale chyba ich nie ma. Wobec tego usłyszałem trzeba rozpocząć werbunek kobiet z myślą o służbie sanitarnej. Gdy najbliższym zadaniem dla mężczyzn jest gromadzenie broni, materiałów  bojowych  i  szkolenie  wojskowe, zadaniem  dla  kobiet jest  gromadzenie  lekarstw, środków  dezynfekcyjnych, materiałów opatrunkowych i  szkolenie  sanitarne. Należy  zachować  przy  tym nadal  głęboką  konspirację, działać ostrożnie, mając na  uwadze, że  na  terenie  kowieńskiego podokręgu Polacy są pilnie  śledzeni przez sprzyjających Niemcom Litwinów. Rozmowa ta trwała nie dłużej niż kwadrans. Wyszedłem, a gdy byłem już na korytarzu, zauważyłem, że z pokoju wyszedł również mój rozmówca. Po opuszczeniu banku na wszelki wypadek nie udałem się na Zakręt, lecz poszedłem na Zarzecze, gdzie przy Białym Zaułku mieszkali moi znajomi, nauczyciele fizyki i matematyki w przedwojennych wileńskich gimnazjach, bracia Jan i Stanisław Kowalowie. Odwiedziwszy ich, wróciłem na Zakręt.Tam dowiedziałem się, ze do Jezioros mam wracać przez Wiłkomierz, próbując korzystać z przejeżdżających szosami niemieckich samochodów. Jako zapłatę za kursy przewidziano boczek i papierosy. Dostałem około kilograma wędzonego boczku i dziesięć paczek papierosów. Podano mi również adres w Wiłkomierzu, pod którym miałem znaleźć nocleg i, w razie potrzeby, zaopatrzenie na dalszą drogę. Było to mieszkanie starszej samotnej pani. Przybywszy, miałem się zapytać o ciocię i przedstawić jako jej siostrzeniec. Tak zaopatrzony i poinstruowany rankiem następnego dnia wyszedłem za miasto i ustawiłem się na poboczu szosy do Wiłkomierza. Dzień znowu był bardzo mroźny. Na szosie nic się nie działo. Wreszcie przejechało kilka ciężarówek, ale wszystkie w kierunku Wilna. Dobrze już zmarzłem, kiedy pojawił się pierwszy pojazd jadący w przeciwną stronę. Szybko wyciągnąłem z woreczka boczek i zacząłem nim wymachiwać. Jednak osobowy samochód z niemieckimi wojskowymi w środku nie zatrzymał się. Ale wkrótce nadjechała ciężarówka. Tym razem boczek okazał się skuteczny. Z kabiny wychylił    się niemiecki    żołnierz.

- Wohin?

- Ukmerge - odpowiedziałem.

- Gut.

Kierowca sięgnął po boczek i wskazał mi okrytą plandeką skrzynię ciężarówki. Szybko wwindowałem się do środka. Skrzynia była pusta; na dnie walały się tylko strzępy papierowych worków. Ruszyliśmy. Byłem już przemarznięty, a w ciężarówce, do której spod plandeki wdzierały się powiewy mroźnego wiatru, zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe; zwłaszcza marzły mi nogi. Ściągnąłem buty i na flanelowe onuce nawinąłem jeszcze warstwę pozbieranych papierów. Pomogło. Pomyślałem sobie, że nie jest tak źle i te 90 kilometrów dzielące Wilno od Wiłkomierza jakoś wytrzymam. Tymczasem dojechaliśmy do Mejszagoły. Samochód stanął. W rozchylonej z tyłu plandece ukazała się twarz kierowcy:

- Aussteigen!

Usiłowałem   wytłumaczyć,  że  to  przecież  nie Wiłkomierz keine Ukmerge.    Niemiec energicznie potrząsnął głową: Schnell,  aus !  Ich fahre nicht weiter. W ten sposób boczek wystarczył mi tylko na przebycie jednej trzeciej drogi do Wiłkomierza. Zostały mi jeszcze papierosy, ale ten towar był dla Niemców mniej atrakcyjny. Gdy wyszedłszy za Mejszagołę usiłowałem nimi zatrzymać nieliczne zresztą samochody, te przejeżdżały obok obojętnie. W pewnej chwili dobiegł mnie dźwięk dzwonków. Na poboczu pustej szosy pojawiło się kilka sań jadących jedne za drugimi. Ich woźnice leżeli okutani grubymi kożuchami i zagrzebani w słomie. Tych papierosy zatrzymały. Okazali się mówiącymi po polsku bimbrownikami, wiozącymi właśnie do Wiłkomierza nową porcję świeżo wypędzonego samogonu. Za rozdane papierosy zgodzili się zabrać mnie ze sobą. Podróż przebiegała teraz co prawda znacznie wolniej, lecz o wiele przyjemniej. Z miejsca dostałem pół szklanki samogonu na rozgrzewkę. Potem znaleziono dla mnie baranicę, w której, podobnie jak towarzysze podróży, ułożyłem się na jednych z sań i otuliłem dodatkowo słomą. Mróz nie był straszny. Po drodze zatrzymaliśmy się w jakimś znanym bimbrownikom      gospodarstwie  dla  nakarmienia  koni i zjedzenia. Kierowca sięgnął po boczek i wskazał mi okrytą plandeką skrzynię ciężarówki. Szybko wwindowałem się do środka. Skrzynia była pusta; na dnie walały się tylko strzępy papierowych worków. Ruszyliśmy. Byłem już przemarznięty, a w ciężarówce, do której spod plandeki wdzierały się powiewy mroźnego wiatru, zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe; zwłaszcza marzły mi nogi. Ściągnąłem buty i na flanelowe onuce nawinąłem jeszcze warstwę pozbieranych papierów. Pomogło. Pomyślałem sobie, że nie jest tak źle i te 90 kilometrów dzielące Wilno od Wiłkomierza jakoś wytrzymam. Tymczasem dojechaliśmy do Mejszagoły. Samochód stanął. W rozchylonej z tyłu plandece ukazała się twarz kierowcy:

- Aussteigen!

Usiłowałem  wytłumaczyć, że to  przecież  nie Wiłkomierz keine Ukmerge.    Niemiec energicznie potrząsnął głową: Schnell,  aus !  Ich fahre nicht weiter. W ten sposób boczek wystarczył mi tylko na przebycie jednej trzeciej drogi do Wiłkomierza. Zostały mi jeszcze papierosy, ale ten towar był dla Niemców mniej atrakcyjny. Gdy wyszedłszy za Mejszagołę usiłowałem nimi zatrzymać nieliczne zresztą samochody, te przejeżdżały obok obojętnie. W pewnej chwili dobiegł mnie dźwięk dzwonków. Na poboczu pustej szosy pojawiło się kilka sań jadących jedne za drugimi. Ich woźnice leżeli okutani grubymi kożuchami i zagrzebani w słomie. Tych papierosy zatrzymały. Okazali się mówiącymi po polsku bimbrownikami, wiozącymi właśnie do Wiłkomierza nową porcję świeżo wypędzonego samogonu. Za rozdane papierosy zgodzili się zabrać mnie ze sobą. Podróż przebiegała teraz co prawda znacznie wolniej, lecz o wiele przyjemniej. Z miejsca dostałem pół szklanki samogonu na rozgrzewkę. Potem znaleziono dla mnie baranicę, w której, podobnie jak towarzysze podróży, ułożyłem się na jednych z sań i otuliłem dodatkowo słomą. Mróz nie był straszny. Po drodze zatrzymaliśmy się w jakimś znanym bimbrownikom  gospodarstwie dla  nakarmienia  koni  i  zjedzenia obiadu. Okazało się, że w papierosową zapłatę wliczono również i mój  obiad. Do Wiłkomierza przyjechaliśmy późnym wieczorem, tuż przed policyjną godziną ósmą. Na podstawie udzielonych mi w Wilnie wskazówek odszukałem dom „cioci" i jej znajdujące się na piętrze mieszkanie. Zastukałem. Otworzyła mi starsza kobieta.

- Ja do cioci - powiedziałem. Kobieta spojrzała na mnie.

- Czy jest pan krewnym pani - rzuciła nazwisko, którego już nie pamiętam i które zresztą niewiele mi mówiło.

- Tak - potwierdziłem.    - Jestem siostrzeńcem.

Wtedy stojąca w drzwiach kobieta zrobiła gest zapraszający do środka. To  dobrze, że  pan  przyjechał. Pomoże  pan  zająć  się pogrzebem.

Nic nie rozumiałem.

- Pogrzebem? - zdziwiłem się.

Pańska  ciocia  dzisiaj  umarła. Tak  nagle, niespodziewanie...

Dopiero teraz spostrzegłem łzy w smutnej twarzy zapraszającej mnie do mieszkania kobiety. Cofnąłem się. Powiedziałem, że bardzo mi przykro, ale jestem tylko przejazdem; myślałem, że mnie ciocia przenocuje, jednak w tej sytuacji ... Wycofałem się i wybiegłem na ulicę. Sytuacja rzeczywiście była nieprzyjemna. Nigdy przedtem nie byłem w Wiłkomierzu. Zupełnie nie znałem tego miasta i nie miałem tu nikogo znajomego. Strapiony stanąłem w pewnej odległości od domu, żeby pomyśleć, co zrobić. Ulicą przechodziła jakaś kobieta. Obrzuciła mnie wzrokiem, zatrzymała się. Po krótkim wahaniu zagadnęła mnie po polsku:

- Czy pan czegoś    szuka?

- Tak - odpowiedziałem - noclegu.

- Proszę ze mną, może pan przenocować u nas.

Podziękowałem i zacząłem tłumaczyć, że chętnie skorzystałbym z tej propozycji, ale nie mam czym zapłacić. Kobieta przerwała mi.

- Obejdzie się.

Mieszkała w parterowym domku kilka numerów dalej. W mieszkaniu nikogo nie było. Wprowadziła mnie do skromnie wyposażonej izby kuchennej. Poprosiła, żebym usiadł i chwilę poczekał, a zaraz odgrzeje kapuśniak z obiadu. Zaczęła się krzątać koło kuchni, a ja poczułem się w obowiązku jakoś przedstawić. Powiedziałem zatem, że jestem polskim robotnikiem skierowanym na roboty w okolicę Dyneburga.Tutaj dowiózł mnie z Kowna niemiecki samochód, a jutro będę szukał dalszej okazji. Kobieta, w wieku około trzydziestki, wysłuchała tego wyjaśnienia i o nic więcej nie pytała. Postawiła przede mną talerz gorącego, dymiącego kapuśniaku i powiedziała, że przygotuje mi spanie w przylegającym do izby alkierzu. Wyraziłem swoje skrępowanie tym,  że przysparzam kłopotu.

- Nie szkodzi - odrzekła - Ja się prześpię przy piecu, a męża w nocy nie będzie, bo ma służbę.

- Jaką? - zapytałem.

- W litewskiej policji.

Ułożony w alkierzu nie zasnąłem. Ze snu wybiła mnie nie tylko wiadomość o zawodzie męża mojej gościnnej gospodyni, ale nie pozwoliły mi także zmrużyć oka wyjątkowo złośliwe pchły, których nie brakowało w pościeli. Słyszałem więc, jak kobieta poszła spać, jak w sąsiedniej izbie odmierzał czas cykający na ścianie zegar, jak w środku nocy rozległo się stukanie do drzwi. Kobieta wstała i dobiegły do mnie słowa rozmowy prowadzonej po litewsku z jakimś mężczyzną. Nie znałem litewskiego, ale niektóre słowa rozumiałem. Mogłem się domyślić, że to mąż, zziębnięty na służbie, chyłkiem zajrzał do domu, żeby się trochę rozgrzać. Słyszałem, jak kobieta rozdmuchuje żar pod płytą kuchenną, a potem do moich uszu dobiegł  brzęk  szklanki i przerywane  mruczeniem  zadowolenia siorbanie czegoś gorącego. Po mniej więcej pół godzinie mężczyzna wyszedł. Kobieta ponownie poszła spać i w domku znowu zapanowała cisza, naruszana tylko cykaniem zegara. Teraz podziałało ono na mnie usypiająco. Obudziłem się dopiero wtedy, gdy poczułem lekkie potrząsanie za ramię. Stojąca nade mną kobieta powiedziała, że przygotowała już śniadanie, że dochodzi szósta rano. Szybko więc wyskoczyłem z pościeli, umyłem się i zasiadłem do sporządzonej z kilku jaj jajecznicy ze skwarkami. Przed odejściem gospodyni wetknęła mi jeszcze do ręki woreczek z połową bochenka chleba i połciem słoniny. Ta noc spędzona w Wiłkomierzu była na pewno najdziwniejszą w całym moim życiu. Wyszedłem przed wschodem słońca. Ostry mróz trzymał nadal, a nawet jakby jeszcze bardziej stężał. Nastawiłem kołnierz kożuszka i szybkim krokiem ruszyłem przez puste ulice ciągle uśpionego miasta. Kiedy się rozwidniło, byłem już kilka kilometrów od Wiłkomierza na szosie Kowno-Dyneburg. Do Jezioros musiałem ich przemaszerować około 140. Dzień, chociaż bardzo mroźny, zapowiadał się pięknie. W biało-błękitnej ciszy migotały diamenciki zmarzniętego śniegu, a naruszał tę ciszę tylko lekki chrupot dobiegający spod moich stóp. Dopiero po dobrej godzinie marszu usłyszałem za sobą warkot silnika. Obejrzałem się. Od Wiłkomierza nadjeżdżała półciężarówka. Uniosłem woreczek z ofiarowanymi mi wiktuałami. Samochód zatrzymał się. Podszedłem do szoferki i siedzącego za kierownicą niemieckiego żołnierza powitałem w najlepiej mi wówczas znanym obcym języku:

- Bonjour,    monsieur.

Twarz Niemca pojaśniała uśmiechem.

- Sind Sie Franzose? - zapytał.

Ze  skrzyni  półciężarówki  wychyliło  się  kilka  pookręcanych szalikami głów.

- Oui, monsieur. Je suis Francais. Exactement l'ouvrier francais travaillant non loin de Dinabourg - powiedziałem możliwie szybko. Er  ist  franzosischer  Arbeiter - zawołał  któryś  z żołnierzy znajdujących się w skrzyni. Zorientowałem się, że rozumie on trochę, ale po francusku nie mówi. Do niego więc zwróciłem się, uzupełniając mój wywód gestami, zwracając się z prośbą o podwiezienie mnie w stronę Dyneburga. Ostatecznie żołnierze zrozumieli, o co chodzi, kierowca kiwnął przyzwalająco głową i znalazłem się w półciężarówce. Okazało się, że przedziwnie okutani różnymi szalami żołnierze należeli do jednostki łączności i sprawdzali nadzorowany przez nich odcinek linii telefonicznej. Zostali niedawno przerzuceni z Francji i byli zaskoczeni kontrastowymi warunkami, w jakich się znaleźli. Pokryta śniegiem i skuta lodem Litwa wydawała im się po Francji krainą niemal barbarzyńską. Niespodziewane pojawienie się w niej rzekomego Francuza przywołało wspomnienia opuszczonego raju, a zwłaszcza Paryża,  w którym jakiś czas stacjonowali. - Oh Mensch! Paris ... Pariserinnen ... medemoiselles ...?  spoglądali na mnie znacząco i rzucali przypominane sobie pojedyncze francuskie wyrazy. Ja im potakiwałem swobodna francuszczyzną, swobodna w tym znaczeniu, że nie musiałem się liczyć ani z gramatyką, ani ze słownictwem. Brakujące mi wyrazy uzupełniałem na poczekaniu neologizmami, które Francuzów wprawiłyby zapewne w osłupienie.Niestety, odcinek linii kontrolowany przez tych niemieckich „drucików" wynosił około 30 kilometrów. Jego koniec przypadał mniej więcej w połowie odległości między Wiłkomierzem a Ucianą. Tam też, w leżącej nad szosą osadzie, zostałem wysadzony i życzliwie pożegnany. Woreczek z chlebem i słoniną został, naturalnie, przy mnie.Kiedy rozprostowywałem nogi po niezbyt wygodnej jeździe (w półciężarówce  siedziałem na zwojach  drutu), do osady  wjechała kolumna  kilkunastu  wielkich ciężarówek  załadowanych skrzynkami, jak można było się domyślać, z amunicją. Samochody zatrzymały się. Kierowcy powychodzili z  szoferek i przystąpili do  przeglądu   wozów, sprawdzali  stan  oplatanych  łańcuchami opon. Postanowiłem  nadal  udawać  Francuza. Zagadnąłem   więc jednego  z  kierowców  po francusku. Ten  spojrzał  na  mnie  i wskazał  oficera   stojącego   na   poboczu   drogi. Zaniepokoiłem  się; oficer  mógł znać francuski. Nie było już  jednak  odwrotu. Podszedłem. Zacząłem  opowieść  o francuskim  robotniku pracującym w  okolicy  Dyneburga. Niemiec, typowy pruski oficer, stał  nieruchomo, wyprostowany, z kamienną  twarzą. Nie wiedziałem, czy mnie  słucha  i  czy rozumie. Umilkłem. Wtedy ów kierowca, którego  pierwszego  zagadnąłem, stuknął  obcasami i zameldował służbowo:

- Herr Hauptmann, er ist Franzose und will mit uns nach Dyneburg fahren.

Kapitan spojrzał na żołnierza karcąco.

- Ich weiss - rzucił krótko.

- Nehmen sie ihn mit

- dodał po chwili, po czym odwrócił się i sztywnym krokiem poszedł wzdłuż kolumny.

- Jawohl stuknął ponownie obcasami kierowca.

Gdy znaleźliśmy się w szoferce, Niemiec dał mi koc, żebym okręcił sobie nogi. On też był poprzednio we Francji i nawet trochę znał francuski, jednak nie tyle, ile pozwoliłoby mu poznać, że nie mówi z Francuzem. Towarzystwo rzekomego Francuza zachęciło go do przypominania sobie francuskiego. Starał się więc jak najwięcej mówić i cieszył się, kiedy potwierdzałem, że go rozumiem. Było to, rzecz jasna, bardzo dla mnie wygodne. Kiwałem głową, od czasu do czasu podsuwałem Niemcowi jakieś brakujące mu słowo i tak w miłym nastroju przejechaliśmy przez Ucianę, a około południa byłem już w Jeziorosach. Kiedy później zastanawiałem się nad celem tej mojej pierwszej łącznikowskiej misji, a zwłaszcza wytyczeniem trasy powrotnej przez Wiłkomierz, doszedłem do wniosku, że chodziło głównie o sprawdzenie możliwości podróżowania w warunkach braku jakiejkolwiek komunikacji publicznej. Dlatego meldując panu Leonardowi Wojnarowskiemu o wykonaniu zadania, opowiedziałem również bardzo dokładnie o przebiegu podróży. Dlatego też zapewne związane z nią wydarzenia i przygody tak głęboko zapadły mi w pamięć. Wkrótce zostałem powiadomiony przez pana Leonarda, że razem z nim pojadę do państwa Mieczkowskich, do Bogdaniszek, żeby otrzymaną z Wilna instrukcję o tworzeniu kobiecej służby ZWZ przekazać pannie Helenie Mieczkowskiej. Nie wiem, z jakich względów pan Leonard zlecił mi to zadanie. W każdym razie przy tej okazji dowiedziałem się, że panna Mieczkowska należy do organizacji i odgrywa w niej  znaczącą rolę.W kolejną podróż zostałem wyprawiony wiosną 1942 roku. Tym razem miałem udać się w nieznane mi strony rdzennej Żmudzi, do Radziwiliszek, małej miejscowości będącej jednak ważnym węzłem kolejowym, w którym krzyżowały się linie kolejowe z Rygi do Wilna i z Królewca do Dyneburga. Teraz chodziło o powiadomienie Komendy Głównej AK (Związek Walki Zbrojnej był już przemianowany na Armię Krajową) o istnieniu organizacji na terenie powiaty jezioroskiego. Miało to nastąpić za pośrednictwem znajdującej się w Radziwiliszkach radiostacji. Zaczęły już wtedy kursować pociągi pasażerskie i z Poniewieża do Radziwiliszek można było dostać się koleją. W Poniewieżu mieszkała z córką Marią teściowa pana Leonarda, pani Bortkiewiczowa, która była również teściową mego gospodarza, pana Witolda Samotyhy, gdyż obaj ci panowie poślubili siostry Helenę (Leonard) i Władysławę (Witold) Bortkiewiczówny. W Poniewieżu miałem więc zapewniony nie tylko nocleg, ale i bardzo serdeczne przyjęcie. Do Radziwiliszek dojechałem bez przeszkód. Zostałem uprzedzony, że nie powinienem rzucać się w oczy, możliwie o nic nikogo nie pytać, a po przyjeździe skierować się ze stacji w lewo, do stojącego w pewnym oddaleniu od innych małego domku pod lasem.Odnalazłem ten domek bez trudu. Przy wejściu był ganeczek. Wszedłem do ganeczka i zastukałem. Nikt mi jednak nie otworzył. Widocznie nikogo w domku nie było. Miałem nie rzucać się w oczy; postanowiłem zatem ukryty na ganeczku poczekać na gospodarza, którym powinien być około trzydziestoletni brunet. Siedziałem dość długo. Droga, przy której stał domek, była pusta. Wreszcie w oddali pojawiła się jakaś sylwetka. Do domku zbliżała się kobieta. Wszedłszy na ganeczek, spostrzegła mnie, stanęła i nic nie mówiła. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. Zamiast krępego bruneta miałem przed sobą smukłą blondynkę.

- Łaba diena - powiedziałem w końcu jeden z nielicznych znanych mi  zwrotów litewskich.

- Łaba diena - odrzekła i znowu zaległa między nami cisza. To obustronne milczenie stawało się krępujące. Zdecydowałem się je przerwać. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć: Przepraszam, czy mówi pani po polsku? i równocześnie usłyszałem to samo pytanie skierowane pod moim adresem. Oboje parsknęliśmy śmiechem. Okazało się, że młoda kobieta była żoną radiotelegrafisty, wtajemniczoną w działalność męża, który pracował na stacji. Wkrótce i on nadszedł. Przekazałem mu meldunek i chciałem opuścić domek, ale zatrzymano mnie proponując nocleg, ponieważ pociąg do Poniewieża odchodził dopiero rankiem następnego dnia. Pani domu przyrządziła kolację, której zestawu oczywiście nie pamiętam, ale pamiętam, że bardzo mi smakowała i doskonale pamiętam bardzo miłą atmosferę, jaką wytworzyło to sympatyczne małżeństwo. W pewnej chwili gospodarz spojrzał na zegarek, a potem zszedł do piwniczki znajdującej się pod podłogą kuchni. Wynurzywszy się z niej po kilkunastu minutach skinął głową. Meldunek został nadany. W swobodnej rozmowie przekazał mi aktualną sytuację na frontach według brytyjskich  komunikatów wojennych i  wiadomości o armii polskiej ewakuowanej właśnie ze Związku Radzieckiego na Bliski Wschód. Wróciłem bez żadnych przygód tą samą trasą, jaką już jechałem - przez Poniewież. Ta podróż zakończyła moją łącznikowską działalność. Wkrótce po niej służbę w AK przerwało aresztowanie mnie przez litewską policję, osławioną Saugumę. Przekazany Niemcom zostałem wywieziony z Litwy i przez dwa lata byłem niewolniczym koniuchem na leningradzkim froncie wojny niemiecko-sowieckiej.





niedziela, 16 stycznia 2022

 Kapitan Piotr Dąbrowski cz.2

Sytuacja na Kresach po 17 września 1939 roku


Lida


Przechowywać wiecznie! W latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia słowa te umieszczano z zasady na teczkach z dokumentami NKWD ZSRR. Na podstawie takich dokumentów, oskarżano wtedy ludzi za tak zwane przestępstwa kontrrewolucyjne. Kierownictwo NKWD polecając sygnować tymi słowami okładki tworzonych przez siebie dokumentów, nie zastanawiało się nad ich sensem. Sowieccy przywódcy byli przekonani, że stworzą wieczne imperium komunizmu, gdzie za żelazną kurtyną będzie ukryta historyczna pamięć narodu, a instytucje policji politycznej będą istnieć do skończenia świata. Działania te miały na celu ukrycie przed potomnymi na wieki pamięci o ludziach, których nazwiska znajdowały się w tych dokumentach. Sowieccy przywódcy byli przekonam, że stworzą wieczne imperium komunizmu, gdzie historyczna pamięć narodu będzie wiecznie ukryta za żelazną kurtyną. Ich plany były oczywiście utopijne i dlatego spotkał ich krach. Powszechnie wiadomo, że niewiele na tym świecie jest rzeczy wiecznych. Na pewno niezniszczalną jest tylko ludzka pamięć. Z pokolenia na pokolenie ludzie przekazują wspomnienia o sławnych przodkach, którzy walczyli w obronie swojej Ojczyzny i rodaków. W naszej opowieści o trudnym dla Polski okresie drugiej wojny światowej chcemy utrwalić pamięć o takich właśnie polskich patriotach. Są to: Piotr Dąbrowski, Paweł Meysztowicz i inni, którzy bez wahania stanęli do walki o wolność Ojczyzny z drugim najeźdźcą. Pamięć o nich chciano ukryć za zamkami archiwalnych magazynów i klauzulą „przechowywać wiecznie". W trakcie przesłuchania Piotr Dąbrowski tak powiedział do sędziego śledczego NKWD: „Wtargnięcie oddziałów Armii Czerwonej na terytorium Polski we wrześniu 1939 roku zastało mnie w Wilnie, gdzie jako kapitan Wojska Polskiego oczekiwałem na przydział. Dla mnie, jako patrioty, utrata wszystkiego, co było mi w Ojczyźnie drogie, stało się wielkim ciosem. Wraz z myślami o utracie kraju, o rozgromieniu polskiego państwa, uświadomiłem sobie, jak bardzo nienawidzę bolszewickiej ideologii. Wtedy też doszedłem do wniosku, że absolutnie konieczna jest walka o odzyskanie niepodległości Polski". Paweł Meysztowicz, który zastąpił aresztowanego przez organa NKWD Piotra Dąbrowskiego, pozostawił potomnym testament, który zachował się do naszych dni. Jego wyblakłe linijki wzruszają do dziś, gdy się go po tylu latach czyta. Przewidując w wieku dwudziestu pięciu lat, że może nie przeżyć wojny, zawarł w nim prośbę o odszukanie po wojnie jego krewnych, i powiadomienie ich o jego losie z najdrobniejszymi ustalonymi szczegółami. W tym dokumencie informuje, że jest synem Oskara Meysztowicza i Florentyny z Kęszyckich, którzy w tamtych czasach mieszkali w majątku Rogoźnica, w powiecie wołkowyskim. Wyjaśnia, że pseudonim Rawicz, którego używał w konspiracji, pochodzi od nazwy herbu jego rodziny. Równocześnie prosi o podanie rodzinie maksymalnie skrupulatnie zebranych i sprawdzonych informacji o jego śmierci. Dokument ten wiele lat przechowywali członkowie rodziny jednego ze współpracowników Pawła Meysztowicza w organizacji podziemnej. Następnie, jak drogą relikwię, przekazali go swoim dzieciom. Dopiero ci ostatni, gdy w 1989 roku pojawiły się ku temu możliwości, zaczęli szukać dokumentów informujących o losie Pawła Meysztowicza, przywołując z niepamięci to, co przez wiele lat było ukryte w archiwach za kurtyną poufności. Patrioci, tacy jak Piotr Dąbrowski i Paweł Meysztowicz, zostawili trwały ślad w polskim ruchu narodowowyzwoleńczym ubiegłego wieku. Zorganizowali i przygotowali do walki wielką liczbę uczestników sieci konspiracyjnej przeciwko stalinowskiemu reżimowi. Obowiązkiem współczesnych jest ustalenie związanych z ich działalnością wydarzeń i wskrzeszenie z zapomnienia mało znanych społeczeństwu stron historii tego okresu. Oto fakty, które udało mi się ustalić. Od trzeciego do dziesiątego marca 1941 roku w sowieckim Mińsku odbyło się zamknięte posiedzenie Wojennego Trybunału Białoruskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego. W ciągu ośmiu dni sędziowie tego sowieckiego trybunału zadecydowali o losie trzydziestu pięciu Polaków oskarżonych w rozpatrywanej przez nich sprawie. Oskarżeni do wrześnial939 roku byli obywatelami Polski i mieszkali w Lidzie i innych miejscowościach województwa nowogródzkiego. Teraz jednak, półtora roku po wydarzeniach wojennych 1939 roku i po 17 września 1939 roku, przymusowo stali się obywatelami ZSR, a o ich losie decydował sowiecki Trybunał Wojskowy. Dlaczego sądził ich trybunał wojskowy? Czy ci ludzie mieli jakiś stosunek do służby w polskim wojsku, lub do służby wojskowej w Związku Sowieckim? Nie! Przytłaczająca większość z nich nie miała żadnego stosunku do służby wojskowej. Tylko jeden z nich - jak wynika z aktu oskarżenia przywódca polskiej organizacji podziemnej -podawał, że jest podporucznikiem rezerwy Wojska Polskiego. Był to Paweł Meysztowicz, pseudonim Rawicz. Pozostali oskarżeni to przedstawiciele zawodów cywilnych, takich jak robotnik, stolarz, listonosz, szewc, szofer, kolejarz, cukiernik, księgowy i agronom. Sześciu z podsądnych pracowało do września 1939 roku w aeroklubie przy lotnisku w Lidzie. Po aneksji Lidy zatrudniono ich zgodnie z posiadanymi cywilnymi specjalnościami w charakterze personelu obsługującego sowiecki wojskowy port lotniczy w Lidzie. Aresztowano ich, bo trafili do licznych „sieci", rozstawionych przez pracowników sowieckiej służby bezpieczeństwa państwowego. W Lidzie pojmano ich jako pierwszych, a przesłuchiwali ich funkcjonariusze specjalnego oddziału śledczego Okręgu Wojskowego. Takie oddziały specjalne zostały wyłonione z organów NKWD dla przeprowadzenia kontrwywiadowczej i przeciw dywersyjnej akcji, która miała zapewnić bezpieczeństwo okupacyjnej Armii Czerwonej.

Zatrudnionych na lotnisku Polaków zaczęto podejrzewać o przynależność do podziemia, powołanego dla dokonywania akcji zbrojnych przeciwko Czerwonej Armii na terenach okupowanych. W trakcie śledztwa, trwającego ponad rok, ujawniono konspiracyjną strukturę polskiego ruchu oporu. Aresztowano jej najbardziej aktywnych członków, i tych, którzy okazywali im aktywne wsparcie.

Posiedzenie Trybunału Wojskowego było nie tylko niedostępne dla publiczności. Odbywało się ono nawet bez udziału prokuratora i obrońców. Jeden z podsądnych złożył prośbę o dopuszczenie obrońcy w swojej sprawie, lecz sędziowie uznali, że adwokat nie weźmie udziału w procesie z uwagi na konieczność zapewnienia tajności rozprawy! Takie środki ostrożności stosowane w ZSRR w większości procesów politycznych, tłumaczą się tym, że większość procesów mających charakter polityczny lub narodowościowy nie była w ZSRR procesami publicznymi, Wyjątek stanowiły tylko procesy pokazowe, które były upubliczniane dla celów propagandowych. Do nich należały procesy znanych polityków, zaliczonych do wrogów ludu jeszcze przed procesem. Dlaczego tak wiele procesów ukrywano za kurtyną tajności? Wyjaśnić ten proceder łatwo. Ówczesne władze uważały, że naród sowiecki nie powinien nic wiedzieć o prawdziwej sytuacji politycznej, która wytworzyła się na terytorium byłych polskich województw, przyłączonych do Związku Sowieckiego.

Nawet po uchwaleniu w listopadzie 1939 roku aktów prawnych o włączeniu tych terytoriów w skład ZSRR, wjazd na te ziemie obywateli sowieckich, tak kolejami jak i transportem drogowym, był ograniczany wszelkimi możliwymi środkami administracyjnymi. Po aneksji polskich ziem, włączonych następnie do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej, w końcu 1939 roku utworzono pięć dodatkowych obwodów: białostocki, baranowicki, brzeski, wileński i piński. Po terytorium tych obwodów przemieszczać się można było tylko na podstawie dokumentów uprawniających do przejazdu (delegacje służbowe) lub gdy podróżny pracował w danej miejscowości. Wszystkich pozostałych, którzy chcieli wjechać na terytorium byłych polskich województw, zatrzymywano na polsko -sowieckiej granicy z 1939 roku. Egzekwowanie tych rozporządzeń przez władze nie było skomplikowane. Zachowano ogrodzenia graniczne i punkty przejścia na magistralach transportowych. Zastosowane środki nie pozwalały poznać prawdy o rzeczywistym poziomie życia większości mieszkańców Polski, który przed 1939 rokiem był dużo wyższy niż w państwie sowieckim. Przez pierwsze pięć- sześć miesięcy po wydarzeniach wrześniowych, różnica ta była wciąż bardzo widoczna. Dzięki tym zabiegom ograniczającym sowieccy obywatele nie dowiedzieli się o tym. Nie dowiedzieli się także, że po pół roku sowieckich rządów, poziom życia miejscowej ludności na terytorium nowych obwodów zdecydowanie się obniżył. Osiągnięto to, zamieniając posiadane przez obywateli polskich pieniądze na sowieckie środki płatnicze w łupieżczej relacji. Jeden złoty zamieniano na jednego rubla, przy czym wymieniano nie wszystkie posiadane przez ludność pieniądze, a tylko ograniczoną kwotę na jedną osobę dorosłą. Wprowadzone drażliwe zmiany w życiu ekonomicznym i systemie gospodarowania, a szczególnie zamiana prywatnego handlu na państwowy, znacznie pogorszyły zaopatrzenie mieszkańców. Doprowadziło to do braku towarów pierwszej potrzeby: mydła, zapałek, nafty, soli, chleba. Ludzie stali przed sklepami w długich kolejkach po artykuły żywnościowe, odzież, obuwie, materiały budowlane niezbędne dla remontu zniszczonych przez działania wojenne mieszkań.

Rozpoczęła się masowa spekulacja i kontrabanda z terytorium Generalnej Guberni i sąsiedniej Litwy. Na obniżenie poziomu życia miały wpływ wysokie ceny i niskie zarobki, które zmniejszały zdolność nabywczą mieszkańców. Znacznie pogorszyły się też warunki życia w dużych miastach. Ich stan sanitarny pozostawiał wiele do życzenia, pogorszył się także ich wygląd zewnętrzny.

Bezpłatna opieka medyczna była marnej jakości. Trochę lepiej leczono tylko tych, którzy mieli odpowiednie przywileje przyznane im w zależności od usług świadczonych władzy sowieckiej. Tak zwane „bezpłatne wykształcenie" i „bezpłatne leczenie", państwo zapewniało kosztem zmniejszenia realnej zapłaty za pracę, tak robotników jak i pracowników umysłowych, a także poprzez bezwzględną eksploatację pracy mieszkańców wsi, przymusowo wtłoczonych do kołchozów.

Obywatele państwa polskiego, którzy znajdowali się na terytorium wschodnich ziem Rzeczypospolitej w chwili zajęcia ich przez oddziały Armii Czerwonej i przyłączenia ich do ZSRR, stali się przymusowo obywatelami sowieckimi. O nadaniu im sowieckiego obywatelstwa bez ich wiedzy i zgody zadecydowała w listopadzie 1939 roku Rada Najwyższa ZSRR. Zostali tym samym pozbawieni posiadanych uprzednio praw z tytułu ich zatrudnienia w administracji cywilnej, szkolnictwie, policji czy wojsku. Ludzie byli pozbawieni prawa wyboru w wielu życiowych sytuacjach. Nawet osoby mało wykształcone traktowały organizowane przez państwo sowieckie oficjalne kampanie wyborcze, jako dobrze rozegrany spektakl, według wcześniej napisanego scenariusza. Państwo sowieckie wymagało od swoich obywateli nie tylko lojalności, lecz i pełnego podporządkowania się. Osoby do 1939 roku mieszkające w Polsce, traktowano na terenach okupowanych jakby byli obywatelami ZSRR od momentu jego powstania. Sądzono ich na przykład jako kontrrewolucjonistów za udział w politycznym, państwowym czy społecznym życiu Rzeczpospolitej, a także za udział w sowiecko - polskiej wojnie lat 1919-1920 po stronie Rzeczypospolitej! Władza sowiecka i propaganda bolszewicka ingerowała w sferę religii i świadomości narodowej, krytykowała politykę państwa polskiego i jego historię, dyskredytowała świętości narodu polskiego. Każdy musiał wybrać. Albo być lojalnym wobec władzy sowieckiej i zrezygnować z honoru, zaprzeć się samego siebie, albo wstąpić na drogę oporu. Już na początku 1940 roku nasiliły się represje w stosunku do tych, którzy mieli powiązania z polskimi władzami państwowymi przed 1939 rokiem lub byli właścicielami większego majątku ziemskiego. Przeprowadzano też nacjonalizację i konfiskatę bez odszkodowania w dziedzinie bankowości, w przemyśle i rolnictwie, odbierając właścicielom ich własność. Władzę sowiecką wprowadzano środkami twardymi i bezpardonowymi. Związane z tą działalnością represje polityczne pogłębiały ciężkie położenie ekonomiczne ludności w zachodnich obwodach ZSRR. Odpowiedzią na aresztowania i szeroko zakrojoną deportację Polaków na Syberię, stał się zbrojny sprzeciw wobec reżimu stalinowskiego. Z bronią w ręku działały już grupy polskich wojskowych w Lasach Augustowskich, w Puszczach: Grodzieńskiej, Nalibockiej, Lipczańskiej i Białowieskiej. Tworzono również bojowe powstańcze drużyny, które były aktywnie popierane przez katolicką część miejscowej ludności. Słuchając w radio wezwań do organizowania podziemnej walki, polscy patrioci dążyli do zjednoczenia swoich szeregów i połączenia powstających wszędzie i spontanicznie grup organizacji antysowieckich. Proces trzydziestu pięciu Polaków w Mińsku potwierdził, że pragnienie przystąpienia do walki żywili nie tylko ci, którzy w wyniku działań władzy sowieckiej utracili dobra materialne, ale i rzesze zwykłych robotników i urzędników, pragnących walczyć za wolność Polski.

W ostatnim słowie - na posiedzeniu Wojennego Trybunału - o swoich uczuciach patriotycznych powiedział jeden z przywódców podziemnej organizacji w Lidzie, stolarz Zygmunt Waszniewski: „W chwili wtargnięcia oddziałów Armii Czerwonej na naszą ziemię, zawsze i wszędzie wzywano Polaków do walki o niezależność, co dla mnie jako Polaka było obowiązkiem. Walka o niezależność stała się dla mnie, Polaka, obowiązkiem. Ja, jako patriota swojej Ojczyzny, zdecydowałem się walczyć z każdym najeźdźcą niezależnie od jego ideologii".

Nie każdy potrafi powiedzieć takie słowa sędziom przed wydaniem wyroku, a Zygmunt Waszniewski nie ukrywał swego patriotyzmu. Wyrok na niego i jeszcze dwóch podsądnych był szczególnym i ostatecznym, bo skazanym nie przysługiwało prawo do apelacji. (Stosowanie takich przepisów przewidywała ustawa ZSRR z 17 września 1937 roku). Sąd uznał trzech Polaków za przywódców spiskowców, za organizatorów i za moralne autorytety sprzysiężenia. Podporucznik rezerwy Paweł Meysztowicz, stolarz Zygmunt Waszniewski i jego brat, szewc Józef Waszniewski zostali skazani na rozstrzelanie. Na karę śmierci skazano jeszcze szesnastu dalszych sądzonych, z tym, że im przysługiwało prawo do apelacji. Sąd apelacyjny po rozpatrzeniu odwołań utrzymał wyrok dla ośmiu skazanych, a dla ośmiu karę śmierci zamieniono na wyroki od dziesięciu do piętnastu lat więzienia. Pozostałych podsądnych skazano na różne wyroki pozbawienia wolności i pobyt w Isprawitielno Trudowych Łagierach. Polscy patrioci byli sądzeni i zostali skazani na podstawie prawa sowieckiego, niezwykle represyjnego w porównaniu z normami sądownictwa i prawa międzynarodowego. Sądowe procedury stosowane przez sowietów znacznie odbiegały od przyjętych w cywilizowanych krajach. Dla pełnego naświetlenia obrazu tego, co działo się w latach 1939-1941, należy koniecznie wrócić do wydarzeń, które zaszły wcześniej w ZSRR. Trzeba pokazać tę dobrze zorganizowaną siłę, jaką stanowiły organy NKWD, które stanęły przeciwko polskiemu ruchowi patriotycznemu i Polakom walczącym w podziemiu ze stalinowskim reżimem. Zbieg okoliczności spowodował, że data 17 września jest cezurą dla dwóch istotnych, brzemiennych w ważne wydarzenia polityczne okresów w historii ZSRR. 17 września 1937 roku zatwierdzono dekret rządu ZSRR, który wprowadzał zaostrzenie i uproszczenie procedur sądowych w stosunku do niewygodnych dla stalinowskiego reżimu tak zwanych wrogów ludu. Datę tę można uważać za początek masowych represji, które rozpoczęte w 1937 roku trwały także i po 17 września 1939 roku, lecz już na nowym, świeżo zagarniętym terytorium. Tu funkcjonariuszom NKWD został wyznaczony niemały zakres pracy. Tak właśnie -wyznaczony z góry i precyzyjnie zaplanowany. Już na początku 1939 roku przygotowano, a w październiku tegoż roku zatwierdzono rozkazy i instrukcje NKWD, które przewidywały i wszechstronnie regulowały działalność funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa państwowego, mające na celu rozpoznanie i ewidencję - jak to oni nazywali - elementów kontrrewolucyjnych. Jest rzeczą zrozumiałą że taka ewidencja była opracowywana i wykorzystywana przez organy represji i przed 1937 rokiem. W latach 1937-1938 liczba politycznych represji w porównaniu z pierwszą połową lat trzydziestych w ZSRR gwałtownie wzrosła. I wtedy już kierownictwo NKWD zakładało, że pracowników ich resortu czeka wiele trudu, gdy ziemie ZSRR rozszerzą się w kierunku zachodnim. We wschodnich województwach Polski mieszkało wielu „groźnych wrogów" władzy sowieckiej. Do nich zaliczano polskich ochotników, którzy brali udział w wojnie sowiecko-polskiej w latach 1919-1920, a potem otrzymali posiadłości na Kresach, a także ukrywający się w Polsce przed bolszewikami obywatele byłego imperium rosyjskiego, w tym również rosyjscy kozacy. W 1920 roku pod groźbą rozstrzelania zostali oni zmobilizowani do kawalerii Budionnego i skierowani do bolszewickiego pochodu na Warszawę. W rezultacie rozgromienia Armii Czerwonej, wielu kozaków pozostało w Polsce i zamieszkało we wschodniej jej części. I żołnierze walczący po stronie Polski i kozacy, w pojęciu kierownictwa ZSRR byli wrogami sowieckiego ludu. Byli sądzeni i skazywani za zdradę bolszewickiej ojczyzny, rzekomo przez nich popełnioną przed dwudziestu laty. Wielu z nich -szczególnie kozacy - po wrześniu 1939 roku przypłaciło to życiem. Właśnie do walki z takimi wrogami sowiecka jurysdykcja została na tyle uproszczona, że pozwalała pracownikom bezpieczeństwa państwowego aresztować i skazać człowieka za jego działalność w przeszłości, obecnie uznaną za niekorzystną dla bolszewickiego państwa. Ten, kto był umieszczony na liście organów NKWD jako kontrrewolucjonista, mógł być aresztowany w każdej chwili, a pretekstów do tego było wystarczająco dużo. W ten sposób były pracownik polskiego aparatu państwowego mógł być aresztowany i pociągnięty do odpowiedzialności karnej na podstawie paragrafu 74 Kodeksu Karnego Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Paragraf ten przewidywał możliwość ukarania za walkę z ruchem rewolucyjnym każdego, kto zajmował przed wojną odpowiedzialne stanowisko przy rządzie uznanym za kontrrewolucyjny. W ZSRR polski rząd zawsze był uważany za kontrrewolucyjny, a sam fakt służby w państwowym aparacie Polski, był traktowany przez sowieckich prawników jako działalność kontrrewolucyjna. Pewne trudności nastręczało znalezienie konkretnego człowieka, ale po aresztowaniu go, udowodnienie mu winy nie stanowiło problemu. Stosowano różne sposoby nacisku i zawsze osiągano zamierzony cel. W ślad za oddziałami Armii Czerwonej we wrześniu 1939 roku, na terytorium wschodnich województw Polski, przybyły liczne, operacyjne grupy pracowników NKWD. W tym czasie Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR składał się z dwóch części: Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego - czyli policji politycznej i Zarządu Milicji. Już na przełomie 1939/1940 roku NKWD rozwinęło szeroką działalność, budując na tym terytorium struktury bezpieczeństwa państwowego i milicji, a następnie ujawniając i ewidencjonując osoby uznane za kontrrewolucjonistów. Na różne sposoby zachęcano do dobrowolnych donosów tych, którzy byli niezadowoleni z życia przed wojną i pragnęli zemścić się na osobach, do których mieli jakieś urazy. Szeroko wykorzystywano wszystkie sposoby stosowane w działalności służb specjalnych. Kupowano informacje, szantażowano, stosowano groźby, pobicia, śledzenie, przenikanie do środowiska konspiratorów. Wszystkie te metody miały na celu odkrycie i zlikwidowanie organizacji polskiego oporu. Sowiecka służba wywiadowcza doniosła kierownictwu NKWD, że polski rząd na emigracji podejmuje wszelkie środki dla stworzenia sieci wywiadowczej tajnej organizacji pod nazwą Związek Walki Zbrojnej. W końcu 1939 roku dostarczono do Moskwy instrukcję rządu polskiego na uchodźstwie, która była zatytułowana: Podstawowe wskazówki odnośnie stosunku polskiego społeczeństwa do okupantów. W instrukcji tej podano, że na terytorium Polski okupowanej przez Niemców i ZSRR powstają samorzutnie organizacje oporu przeciw okupantom. W chwili obecnej należy łączyć je ze sobą i podporządkować dowództwu wojskowemu, stając się tym samym integralną częścią polskich sił zbrojnych. Tak stworzona organizacja wojskowa, całą swoją działalność ma prowadzić pod kierownictwem okręgowego komendanta ZWZ, który ma podlegać głównemu komendantowi, a ten najwyższemu dowódcy polskich wojsk. Z tej instrukcji kierownictwo NKWD zrozumiało, że przygotowywany jest opór zbrojny, który ma być oparty na miejscowej ludności. Taki rozwój wydarzeń stanowił poważne zagrożenie dla władz na zagrabionym terytorium. I dlatego w rejon odległy od stolicy posłano najlepsze kadry NKWD, a w miarę potrzeby stale zwiększała się ich liczebność. Po omówieniu sytuacji i o podejmowanych środkach przez podziemne kierownictwo Polski i rząd Związku Radzieckiego w latach 1939-1940, przejdziemy do zapoznania Czytelników z życiem prostych ludzi mieszkających na tych terenach, gdzie zachodził jawny i tajny, polityczny i narodowościowy opór, Jak więc Polacy, mieszkańcy tych terenów w tamtych czasach postępowali? Trwał tu jawny i tajny, polityczny i zbrojny opór. Przytoczmy wypowiedzi z zeznań oskarżonych wygłoszonych w trakcie procesu sądowego. Dzięki cytatom ze stenogramów posiedzeń Trybunału możemy poznać bieg ówczesnych wydarzeń, w wypowiedzi Zygmunta Waszniewskiego: „Mieszkałem w rolniczej miejscowości niedaleko Lidy. W trakcie spotkań ze znajomymi w październiku 1939 roku wypytywałem rozmówców o zachodzące w świecie wydarzenia i wyrażałem swój żal z powodu tego, że Polska trafiła w kleszcze Niemców i ZSRR. Z tych rozmów dowiedziałem się, że zasadnicza siła wojskowa Polski wyszła do Rumunii i na Litwę, skąd może wyruszyć przeciwko Czerwonej Armii, a w kompleksach leśnych tworzą się z byłych wojskowych polskie legiony. Sam osobiście słyszałem w radio wezwania do polskiego narodu, żeby być gotowym do pomocy polskiemu wojsku i działać na tyłach bolszewików. Zdecydowałem się wstąpić do takiej organizacji. W tym celu pojechałem do Lidy, zamieszkałem u brata Józefa, licząc na to, że w mieście prędzej natknę się na jakiś oddział podziemia. Poszukiwania moje były jednak bezskuteczne. Okazało się, że nawiązanie kontaktu z podziemiem nie jest łatwe. Wtedy ze znajomym Janem Bodiczem zdecydowałem się zorganizować konspiracyjną grupę i poszukać broni. Nie miałem doświadczenia, nie wiedziałem jak utworzyć organizację.

Zwróciłem się więc o poradę do sąsiada NN Czuby, który niedawno wrócił z frontu. Pytałem go, kogo z miejscowych mieszkańców można by wykorzystać jako organizatora podziemia. Poradził mi porozmawiać na ten temat z sierżantem wojska polskiego, Konstantym Popielem. 8 grudnia 1939 roku spotkałem jego żonę i zapytałem jak można zobaczyć się z jej mężem. Ona płakała, bo bała się o jego los, gdyż w tym okresie aresztowano już wielu ludzi, a Konstanty Popiel był kadrowym wojskowym. 10 grudnia do mego brata szewca przyszedł Popiel z butami do naprawy. Powiedział, że wie o moich staraniach stworzenia organizacji. Mnie zaniepokoiło to, że Popiel nie ode mnie, a od kogo innego dowiedział się o moich planach i ja wszystkiemu zaprzeczyłem. On mnie zaczął namawiać, żebym mu zaufał i poinformował, że do Lidy przyjechał z Wilna kapitan wojska polskiego, który przekaże instrukcje odnośnie stworzenia organizacji. Wtedy przyznałem się do zamiaru utworzenia zakonspirowanej grupy sprzeciwu. Popiel podał mi adres, pod który winienem był przyjść i spotkać się z człowiekiem, którego nazywał Kostek. Do tej chwili w składzie naszej grupy byli: Jan Bodicz, Józef Bogdanowicz i ja. Bogdanowicz poradził wciągnąć do pracy również Mariana Boguckiego, lecz z nim na ten temat jeszcze nie rozmawialiśmy. Po drodze ja spotkałem Boguckiego i zdecydowałem się zawiadomić go o ostatnich wydarzeniach. Powiedziałem mu, że idę na rozmowę z Kostkiem, który przybył do nas z instrukcjami z Wilna. W uzgodnionym miejscu spotkaliśmy się". Tak oto Waszniewski podjął decyzję o prowadzeniu walki i spotkał się z człowiekiem, który przyjechał w celu zjednoczenia sił patriotycznych i kierowania nimi. Spotkanie nie nastąpiło przypadkiem, gdyż Kostek, czyli Piotr Dąbrowski prosił byłego, wspólnie z nim służącego w wojsku sierżanta Konstantego Popiela, o wyszukanie polskich patriotów, których można wciągnąć do podziemnej organizacji. Jak wynika z relacji Zygmunta Waszniewskiego, ci prości ludzie odnosili się do konspiracji dość naiwnie. Oni wiedzieli, że mogą być aresztowani, rozumieli że walka stwarza niebezpieczeństwo. Ale wierzyli jednocześnie w to, że Polacy nigdy nie zdradzą a więc bolszewicy o niczym się nie dowiedzą jeżeli swoi będą milczeć. Niestety rzadko spotyka się ludzi, którzy umieją nie mówić zbyt wiele. W życiu zdarza się tak, że przypadkiem albo niezauważony może znaleźć się w pobliżu ktoś nieodpowiedni i usłyszeć lub zobaczyć to, co miało być ukryte przed obcymi. I wtedy taki człowiek - nawet jeżeli jest to swój - z poczucia zemsty, złości czy zawiści spieszy napisać donos. A dalej zaczyna działać mechanizm tajnych służb.

Piotr Dąbrowski, jako kadrowy wojskowy, znał zasady konspiracji i tajnej działalności wywiadu, gdyż przez ostatnie lata służył w Korpusie Ochrony Pogranicza w Sejnach, a służba ta oparta była przecież głównie na kontrwywiadzie. Dlatego rozumiał całą złożoność i niebezpieczeństwa związane z organizowaniem ruchu oporu w warunkach konspiracji i nie miał żadnych złudzeń na ten temat. Wiedział, że prawdopodobieństwo niepowodzenia jest wielkie, ale mimo to świadomie podejmował ryzyko z tym związane. Przecież obowiązkiem oficera w trudnym dla ojczyzny momencie jest stanąć w jej obronie, a ryzyko w służbie wojskowej jest nieuniknione. Żołnierzem został już w 1915 roku, jako młodszy oficer w carskiej armii. Będąc poddanym rosyjskiego imperium, brał udział w pierwszej wojnie światowej. W okresie międzywojennym służył w garnizonie twierdzy Brześć Litewski, a następnie w tymże mieście w składzie 82 pułku piechoty. Później został przeniesiony do Suwałk, do 41 pułku piechoty, a potem do Korpusu Ochrony Pogranicza w Sejnach. W 1938 roku przeszedł do rezerwy, lecz w związku z wybuchem wojny w 1939 roku został ponownie zmobilizowany. Na czym polegała misja Dąbrowskiego i kto skierował go do Lidy w celu zorganizowania i koordynacji ruchu oporu? Piotr Dąbrowski we wrześniu 1939 roku jako zmobilizowany znajdował się w Wilnie, kiedy do miasta weszły oddziały Armii Czerwonej: „Jednym z organizatorów Wileńskiego Centrum Polskich Organizacji Podziemnych był podporucznik

rezerwy Jerzy Wysocki. Składało się ono w większości z oficerów. Jak zostałem wciągnięty do działalności Centrum? Otóż 25 września przybyłem do Jerzego Wysockiego - znałem go już dawno - bo chciałem zasięgnąć jego rady odnośnie dróg dalszej walki o odrodzenie Polski. Planowałem wyjazd do Francji, gdzie tworzyła się polska armia, lecz Wysocki wyjaśnił mi, że na taką podróż trzeba posiadać niemałe środki finansowe. Wszystkie moje pieniądze zostały pod okupacją niemiecką. Jerzy zapytał o moją żonę i dzieci. Odpowiedziałem, że żona z synem i córką przeprowadziła się z Sejn do Lidy, gdzie ja również miałem zamiar zamieszkać. On nadzwyczaj się z tego ucieszył i zaproponował mi rozpoczęcie tworzenia podziemnych organizacji w Lidzie, Grodnie i Białymstoku. Zgodziłem się. Gdy zapytałem, od czego mam zacząć, odpowiedział, że szczegółowych wskazówek o formach i metodach walki jeszcze nie ma, lecz można wykorzystać system, na którym była oparta działalność Polskiej Organizacji Wojskowej, który sprawdził się przed pierwszą wojną światową. Następnie wyjaśnił mi, na czym ta zasada budowania sieci konspiracyjnej polega. Należy tworzyć grupy po pięć osób, a skład grupy winien znać tylko jej przywódca. Ustaliliśmy, że spotkamy się u Wysockiego za dwa miesiące. 27 września wyjechałem do Lidy i rozpocząłem działalność. W październiku zwerbowałem w Lidzie, Grodnie i Białymstoku dwadzieścia osób. To byli przywódcy grup, którym pozostawiłem prawo werbowania osób do kolejnych piątek. Każdy członek takiej piątki w miarę możliwości winien był werbować dalsze pięć osób i być ich przywódcą. W Lidzie bardzo mi w tym pomogli nauczyciel gimnazjum Witold Majewski i były pracownik starostwa Dionizy Garniewicz. Podali mi wiele adresów zaufanych ludzi w Grodnie i Białymstoku. Przy werbowaniu wyjaśniałem każdemu doniosłość przestrzegania zasad konspiracji i stawiałem zadanie gromadzenia broni. Wyznaczeni przeze mnie przywódcy winni byli w końcu listopada podać mi rezultaty swojej działalności. Z ich raportów dowiedziałem się, że na początku grudnia zwerbowano już około dwustu osób. W nocy z 29 na 30 listopada przeszedłem nielegalnie granicę pomiędzy ZSRR i Litwą i skierowałem się do Wilna, aby złożyć sprawozdanie o tym czego dokonałem" - powiedział Piotr Dąbrowski. Należy przypomnieć, że w październiku 1939 roku Wilno wraz z przyległym terytorium zostało przekazane przez Związek Radziecki Litwie. Uczyniono to w dalekosiężnym celu. Rządzące koła ZSRR planowały zorganizowanie w niezależnych: Litwie, Łotwie i Estonii rewolucji proletariackich według scenariusza NKWD, dla wprowadzenia tam sowieckiej władzy. Zakładam, że przekazanie Wilna Litwie było objawem tchórzowskiej sowieckiej polityki, którą można porównać z legendarnym koniem trojańskim, gdyż na ziemi wileńskiej wkrótce potem organy NKWD stworzyły bazy dywersyjnej działalności przeciwko państwom bałtyckim. Dla Dąbrowskiego łączność z Wileńskim Centrum skomplikowała się wraz z koniecznością przekraczania litewsko-sowieckiej granicy. Również dla kierownictwa Centrum i terenowych oddziałów podziemnych, granica sowiecko-litewska skomplikowała wypełnianie zadań. Czym było Centrum, z którym kontaktował się Dąbrowski? Z wypowiedzi kapitana w trakcie śledztwa wynika, że na początku 1940 roku kierowało ono już rozgałęzioną siecią konspiratorów. Początkowo działalność prowadzono według programu sztabu Centrum, a następnie nawiązano regularną łączność z polskim rządem Władysława Raczkiewicza, któremu zaczęło podlegać od połowy listopada 1939 roku. Dla nawiązania kontaktu z Centrum, a także dla dokładnego poznania warunków życia na terenach przyłączonych do ZSRR, do Wilna przyjeżdżał minister polskiego rządu. Oficerowie Centrum poinformowali ministra o sytuacji, a także prosili go o dostarczenie Centrum środków materialnych, któremu w trakcie spotkania zmieniono nazwę na: Ekspozytura Polskiego Rządu. Minister przekazał również warunek rządu, że żadna grupa podlegająca Centrum nie może podejmować samodzielnie żadnych działań przeciw sowietom.

Ze słów Jerzego Wysockiego, z którym Piotr Dąbrowski po przejściu granicy ponownie spotkał się w Wilnie 30 listopada 1939 roku, wynika, że łączność Centrum z rządem znajdującym się na emigracji w Paryżu, nawiązano poprzez polską grupę konsularną działającą przy konsulacie angielskim w litewskiej stolicy, Kownie. W trakcie tego spotkania, otrzymał on bardziej szczegółowe instrukcje odnośnie metod konspiracji i form struktury organizacyjnej podziemia. Według tych zaleceń, organizację winno się tworzyć według zasad wojskowych i przestrzegać systemu trzystopniowego. Drużyna miała składać się z trzech oddziałów liczących trzy do pięciu osób. Z trzech drużyn tworzono pluton, trzy plutony stanowiły kompanię, a trzy kompanie - batalion. Nie zalecono tworzenia większych jednostek niż batalion. Wprowadzono zasadę, że przywódca każdej bojowej jednostki mógł znać tylko trzech podległych mu dowódców niższego szczebla. Po utworzeniu sieci należało oczekiwać zarządzenia polskich władz, aby równocześnie z wystąpieniem polskich sił zbrojnych, znajdujących się za granicą, rozpocząć powstanie mające na celu przejęcie władzy lokalnej. Stworzenie konspiracyjnej organizacji zakładało także powołanie sztabu, mającego pięć pionów: Organizacyjny, winien był ustalić strukturę podziemia, wyznaczyć przywódców pododdziałów wszystkich szczebli i stać na czele sztabu. Informacyjny, miał się zajmować zagadnieniami wywiadu i danych o przeciwniku. W Administracyjnym koncentrowały się wszystkie informacje o broni dla powstańców, o zaopatrzeniu w żywność w okresie powstania, o personelu medycznym i lekach dla leczenia powstańców. Ten pion miał posiadać ewidencję ludzi cieszących się zaufaniem i autorytetem u mieszkańców. Po przejęciu władzy miano ich wyznaczyć na stanowiska administracyjne. Do czwartego - Ewidencji Rezerw, należało prowadzenie rejestrów, to znaczy zbieranie informacji o Polakach w wieku poborowym, aby można było szybko przeprowadzić mobilizację rezerwistów z chwilą wybuchu powstania. Pion Wykonawczy realizował nadzór nad członkami organizacji, aby nie dopuścić do wpadki i zahamowania działalności oraz prowadził walkę z ludźmi niebezpiecznymi dla organizacji podziemnej. Po stworzeniu sieci konspiracyjnej, czekano na rozkazy polskiego rządu. Chodziło o równoczesne wystąpienie zbrojne polskich sił wojskowych znajdujących się za granicą i rozpoczęcie powstania w kraju dla przejęcia władzy na miejscu. Piotr Dąbrowski rozumiał, że po włączeniu ziem wileńskich do Litwy, utworzenie kanału łączności i bezpiecznej przeprawy dla kurierów przez sowiecko-litewską granicę staje się bardzo pilnym zadaniem. Z upływem czasu ochrona granicy była coraz bardziej skuteczna. Zwiększała się liczba zatrzymanych za jej nielegalne przekraczanie. Najłatwiej drogę z Lidy na Litwę można było pokonać jadąc pociągiem na północ w stronę granicy i przechodząc ją pieszo w rejonie miasteczka Ejszyszki, które znajdowało się już po litewskiej stronie. Piotr Dąbrowski mieszkał w domu członka podziemnej grupy Dionizego Garniewicza. Okazało się, że daleki krewny żony Dionizego, Ewy - Bolesław Gojżewski, mieszka tylko cztery kilometry od granicy niedaleko Ej szyszek. Skorzystał więc z tej okoliczności i ustaloną trasą udał się do Gojżewskiego. Ten przeprowadził go do Jana Kuryło mieszkającego we wsi Traciszki, którego chutor znajdował się pięćset metrów przed granicą. Tego wieczoru Kuryło pomógł kapitanowi przekroczyć ją i pokazał drogę do Antoniszek, gdzie spędził noc w domu leśnika. Z Ejszyszek łatwo było już dojechać do Wilna autobusem. Kapitan Dąbrowski przebywał u Wysockiego do 5 grudnia 1939 roku. Przekazał mu wszystkie szczegóły dotyczące sposobu nielegalnego przekraczania granicy w celu jego dalszego wykorzystania. Wileńskie Centrum wyraziło zgodę na włączenie do składu podziemnej organizacji osób, które pomogły mu i które zadeklarują że będą w przyszłości innych wtajemniczonych przeprowadzać przez granicę.

Kapitanowi Dąbrowskiemu polecono jako uczciwego człowieka mieszkającego w Ej szyszkach NN Urbszisa. Dysponował on szerokimi możliwościami organizowania nielegalnego przekraczania granicy z Litwy do ZSRR. Dąbrowski będąc w Wilnie uzgodnił z Centrum zwerbowanie także NN Urbszisa i w drodze powrotnej skierował się prosto do niego i uzyskał jego zgodę na wstąpienie do organizacji. Następnie Urbszis udał się z kapitanem do Jana Kuryło, którego dobrze znał, bo byli sąsiadami. Kuryle kapitan także zaproponował przerzucanie kurierów przez granicę. Kuryło zgodził się i został przyjęty do konspiracji. Ustalono, że będzie przyjmował i przerzucał na Litwę do Urbszisa wszystkich, którzy przyjdą do niego z hasłem Kostek. Urbszis z kolei miał się udać do Jerzego Wysockiego po odpowiednie hasło dla osób przekraczających granicę z Litwy na Białoruś. 6 grudnia kapitan wrócił do Lidy i zgodnie z otrzymanymi zaleceniami przystąpił do dalszej integracji istniejących już konspiracyjnych organizacji pod jednolitym kierownictwem Wileńskiego Centrum. W tym celu kapitan udał się pod uzyskane adresy przywódców tych organizacji i do innych uczciwych ludzi, którzy posiadali zaufanie w Ekspozyturze. Dąbrowski - w celu nawiązania kontaktów z polskimi patriotami - od razu podjął działania w miejscowościach położonych bliżej Lidy. Równocześnie z wyjazdami, Dąbrowski stara się już w grudniu znaleźć dalszych patriotów również w miejscu swego zamieszkania - w Lidzie. Powinien był też odwiedzić Grodno, Białystok, Brześć, Baranowicze, Wołkowysk, Mosty i inne miejscowości. Kontakty te jednak odłożył na później, gdyż aby je zrealizować trzeba było więcej czasu i środków.W trakcie spotkań i rozmów Piotr Dąbrowski i Zygmunt Waszniewski stwierdzili, że dobrze im się współpracuje. Trzydziestoletni Waszniewski traktował Dąbrowskiego jak swojego doświadczonego nauczyciela. Szanował kapitana za to, że pod jego kierownictwem pojawiła się organizacja, w której dały się już zauważyć efekty przygotowań do walki. Dla Dąbrowskiego Zygmunt stał się uczciwym pomocnikiem. Oto jak o tym mówił Piotr Dąbrowski zeznając przed sędzią śledczym: „Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz, pokazałem Waszniewskiemu swoje wojskowe pełnomocnictwa, a on wymienił swoje nazwisko. Zauważyłem, że jest zalękniony i rozmawia ze mną z rezerwą. Żeby zdobyć jego zaufanie, zacząłem opowiadać jako pierwszy o zadaniach, jakie mi postawiło Wileńskie Centrum, o systemie budowania organizacji, o konieczności utworzenia sztabu. Wtedy on powiedział, że sztabu nie ma, a w skład organizacji wchodzi jedynie niewielka grupa wiernych Polsce ludzi. Na początek zaproponowałem mu wybranie dowódców drużyn, plutonów i kompanii, którym można będzie polecić dalsze werbowanie ludzi. Apelowałem do Zygmunta, aby przy wyborze zespołu kierowniczego postępował ostrożnie, nie zapominał o zasadach konspiracji i o dokładnym zbadaniu kandydatów. Wskazałem mu na to, że osiągnięcie określonych celów będzie możliwe, jeśli w organizacji będziemy dysponować wszelkiego rodzaju specjalistami. Potrzebni nam są kierowcy, kolejarze, łącznościowcy, służba sanitarna, ślusarze i przedstawiciele wielu innych zawodów. Są oni niezbędni tak dla zbierania informacji o przeciwniku w czasie pokoju, jak i przerzutu powstańców w trakcie konfliktu zbrojnego, czego mogą dokonać tylko doświadczeni kierowcy". Dąbrowski planował z Waszniewskim wybranie w przyszłości najbardziej doświadczonych i wykwalifikowanych ludzi dla stworzenia sztabu lidzkiego podziemia. Wraz z werbunkiem nowych członków rozpoczęły się szeroko zakrojone przygotowania do zbrojnego powstania. Zorganizowano zbiórkę informacji o rozmieszczonych w Lidzie oddziałach wojskowych. Prowadzono także rozpoznanie o możliwości zdobycia broni dla organizacji. W tym celu wypytywano mieszkańców, a także byłych żołnierzy wojska polskiego o broń ukrytą w wielkich ilościach na terenie Lidy i w jej pobliżu. Wiele z postawionych przed Waszniewskim zadań zostało przez niego wykonanych i już w marcu1940 roku lidzka organizacja liczyła sześćdziesięciu członków o różnych specjalnościach, którzy wypełniali wyznaczone im zlecenia i zadania. Wykorzystując liczne, osobiste związki kuriera z Wileńskiego Centrum, Adama Turela, Dąbrowski wysyła go w końcu grudnia 1939 roku do Grodna dla nawiązania łączności z miejscowym podziemiem. 29 grudnia kapitan sam przyjeżdża do Grodna, gdzie na dworcu spotyka go Turel i Genowefa Burzyńska. Z dworca udali się w trójkę do Feliksa Koczarowskiego. Po drodze Turel wyjaśnił, że Burzyńska i Koczarowski reprezentują tę samą grupę podziemną lecz w Grodnie są jeszcze inne grupy, które zorganizowali Stanisław Kamiński i Gerard Rusiecki. O tym, jak rozwijały się wydarzenia w Grodnie można dowiedzieć się z zeznań członków grodzieńskiego podziemia na przesłuchaniach przeprowadzonych przez NKWD w marcu 1940 roku. Stanisław Kamiński zeznał, że z Turelem zapoznała go jego narzeczona: „W domu mojej narzeczonej spotkałem Turela. Powiedział mi, że jest przedstawicielem Wileńskiego Centrum. Do 1939 roku mieszkał on w Grodnie i jako podchorąży służył w drugim oddziale Głównego sztabu wojska polskiego". Jan Mieczkowski mówi o tym bardziej szczegółowo: „Razem z Rusieckim starałem się rozszerzyć nasze szeregi poprzez zwerbowanie nowych członków i ustalenie łączności z innymi patriotami. Od Rusieckiego dowiedziałem się, że w Grodnie istnieją podziemne grupy, którymi kierowali Kamiński, a także Orlik, który wciągnął do działalności podziemnej kolejarzy. W grudniu 1939 roku odbyło się zebranie na temat połączenia tych grup. W tym zebraniu uczestniczyłem ja, a także Rusiecki, Wacław Iwanowski, Kamiński, Orlik i Jakowczyk. Zdecydowaliśmy połączyć się i wybraliśmy sztab, do którego weszli: Kamiński, Mieczkowski, Rusiecki, Iwanowski, Jakowczyk, Rusiecki i Iwanowski. Oświadczyli oni, że w mieście działa jeszcze organizacja, która nazywa się Związek Ludowo-Wojskowy lub Związek Narodowo-Wojsko wy pod kierownictwem Koczarowskiego. Decyzją sztabu to ja miałem nawiązać z nim łączność. Koczarowski zgodził się na wszystkie warunki i oświadczył, że ma kontakt z podziemnym Centrum w Wilnie, skąd oczekuje przyjazdu kapitana Kostka. Termin spotkania z Kostkiem uzgodniliśmy ze wszystkimi przywódcami podziemnych grup. Na tym zebraniu Dąbrowski poinformował nas, że dojrzała konieczność posiadania ścisłego kontaktu z siecią konspiracyjną w rozmaitych miastach i on posiada niezbędne w tym celu pełnomocnictwa. Powiedział nam też, że polskie podziemie dysponuje rezerwami ludzkimi i źródłami finansowymi, a także bronią. Wkrótce powinny wpłynąć za pośrednictwem konsulatu angielskiego w Kownie środki finansowe w wysokości jednego miliona złotych. Kapitan zaproponował nam utworzenie nowego sztabu składającego się z pięciu osób według zatwierdzonej przez Centrum struktury, aby do chwili wybuchu powstania były już określone organy władzy i ludzie, którzy mogliby objąć stanowiska w aparacie administracji państwowej, w magistratach, starostwach itp. Na szefa sztabu wyznaczono Feliksa Koczarowskiego, który w chwili wybuchu powstania winien zostać jego dowódcą a później zająć stanowisko starosty powiatu lidzkiego. Jana Mieczkowskiego wyznaczono na sekretarza sztabu, który miał sporządzać listy członków organizacji, prowadzić ewidencję broni, a w przyszłości stanąć na czele władz miasta Grodna. Genowefa Burzyńska została wyznaczona na szefa wywiadu, gdyż przed wojną była już współpracownikiem polskich organów bezpieczeństwa państwowego. Po przejęciu władzy mogłaby kierować tajną policją. Gerard Rusiecki miał stać na czele grupy terrorystycznej do walki ze zdrajcami i pomocnikami organów NKWD. W przyszłych władzach miał objąć stanowisko komendanta policji. Stanisław Kamiński miał odpowiadać za stan przygotowania bojowego, to znaczy przygotowanie i rozpracowanie planów działań wojennych (wojskowych), a w momencie wybuchu powstania stałby się wojskowym komendantem miasta Lidy. Piotr Dąbrowski dał nam wskazówki odnośnie dalszych działań. Równolegle z przygotowaniem się do powstania i kontynuacją werbunku do organizacji nowych członków podziemia, postanowiono prowadzić wywiad i działania terrorystyczno-dywersyjne. Powiedział też, że Centrum podtrzymuje łączność z Anglią za pośrednictwem konsulatu w Kownie i przekazuje informacje o charakterze szpiegowskim, zbierane przez członków podziemia. W Grodnie należy także zbierać takie informacje i tym miał się zajmować oddział informacyjny sztabu z Burzyńską na czele. Bezwzględnie należy prowadzić walkę z prowokatorami w organizacji drogą ich likwidowania. W tym celu kapitan obiecał dostarczyć środki trujące w postaci papierosów i odpowiednich proszków". Z powyższej wypowiedzi można wyciągnąć wnioski, że w Grodnie polskie podziemie organizacyjnie było już uformowane i dysponowało ludzkimi rezerwami i bronią. Potwierdza się to w zeznaniach Piotra Dąbrowskiego, złożonych w trakcie śledztwa: „Wskazówki, których udzielałem podczas zebrania sprowadzały się do tego, żeby na wypadek powstania w Grodnie, powstańcy posiadali wszystko co niezbędne. Zaproponowałem szefowi sztabu Koczarowskiemu wcześniejsze zorganizowanie pomocy sanitarnej i medycznej, to znaczy zapewnienie personelu medycznego spośród zaufanych ludzi, przygotowanie zapasów leków i żywności dla rannych, środków transportu dla przewozu poszkodowanych w walkach, prowiantu i materiałów wojskowych. Centrum Wileńskie uprzedziło mnie, że w zakresie zaopatrzenia w broń trzeba liczyć na swoje siły. Odnajdywać ukrytą przez polskich żołnierzy broń i amunicję. Przekazałem tę wiadomość Koczarowskiemu i zaproponowałem natychmiastowe zajęcie się odkrywaniem większych schowków broni i amunicji. Zdecydowano ustalić ilość uzbrojenia u członków grodzieńskiego podziemia, które według danych kierownictwa liczyło około sześciuset osób. Koczarowski potwierdził, że wielu członków podziemia przechowuje broń. Wtedy zaproponowałem, żeby uporządkować jego ewidencję dla ustalenia zapotrzebowania na dodatkową jej ilość". Gerard Rusiecki, wyznaczony przez sztab na przywódcę grupy, zeznał w śledztwie: „Na zebraniu Piotr Dąbrowski postawił przed nami konkretne zadania. Uznał za niezbędne zbieranie danych o liczebności sowieckich garnizonów wojskowych, o rodzajach zakwaterowanych w mieście wojsk, o przemieszczaniu oddziałów wojskowych, o portach lotniczych, samolotach i innych środkach technicznych, o liczebności kadry kierowniczej. Najważniejszą jednak rzeczą była znajomość adresów kadry kierowniczej, aby na wypadek powstania aresztować i rozbroić dowódców, a w przypadku konieczności zlikwidować. Na tym zebraniu Dąbrowski dowiedział się także, że w Białymstoku również istnieje podziemna organizacja, którą kieruje Stamler. Zaproponował wysłanie tam podchorążego, który przybył z Wilna. Sztab zobowiązał mnie i Kamińskiego do towarzyszenia kurierowi do Białegostoku i skontaktowania go ze Stamlerem. Jeszcze na początku grudnia 1939 roku Dąbrowski pojechał do Białegostoku i nawiązał łączność z Józefem Wróblewskim, który skontaktował go z Janem Kwaśniewskim, mającym szerokie kontakty w Białymstoku. Kapitan zlecił temu ostatniemu zajęcie się werbowaniem nowych członków. Podczas drugiego pobytu Dąbrowskiego w Białegostoku w dniu 31 grudnia 1939 roku zwerbował on Karola Zenona Rusiniaka, osobiście znanego Stamlerowi. W tym okresie przyjechał do Lidy kurier Turel, który miał rozpoznać jak wyglądają sprawy w Lidzie i przekazać informację do Wilna". Tak o tym mówi Karol Zenon Rusiniak podczas śledztwa w dniu 17 marca 1940 roku: „Dąbrowskiego znam od września 1939 roku. Poznałem go w Wilnie, kiedy ewakuowałem się z Białegostoku po rozpoczęciu działań wojennych jako urzędnik celny. Spotkałem go u naszych wspólnych znajomych. Następnie wróciłem do Białegostoku, gdzie mieszkałem. Piotr Dąbrowski pojawił się u mnie w domu razem z mężczyzną o imieniu Adam, którego zostawił w Białymstoku dla koordynacji działalności podziemnej. Zdecydowaliśmy, że ja zapoznam Adama z byłym dyrektorem firmy Olej Polmin Kazimierzem Stamlerem, którego Dąbrowski określił jako bardzo potrzebnego i posiadającego autorytet człowieka. Następnie kapitan wyjechał. Adam był obecny na trzech zebraniach, gdzie byli przedstawiciele podziemia Białegostoku, przy czym na pierwszym pojawił się także przedstawiciel z Grodna. Po raz pierwszy zebraliśmy się na początku stycznia 1940 roku w konspiracyjnym lokalu. Poza mną byli obecni: Kazimierz Stamler, Adam, właścicielka mieszkania i dwaj konspiratorzy z Grodna. Zadecydowaliśmy o zasadach łączności z innymi organizacjami w Białymstoku i na jego peryferiach, o przystąpieniu do werbowania nowych członków. Adam poinformował, że w Grodnie organizacja już się sformowała. Przedstawiciele grodzieńskiej organizacji potwierdzili to i równocześnie poruszyli sprawę podjęcia działalności terrorystycznej. Poinformowali o stworzeniu grupy dla przeprowadzania egzekucji osób podejrzanych o związki z organami NKWD. Zdecydowano o powołaniu takiej strukturalnej jednostki również w Białymstoku. Drugie zebranie było krótkie i uczestniczył w nim poza mną Adamem i Stamlerem jeszcze Kazimierz Szmidt, któremu towarzyszył nieznany mi student. Oni reprezentowali na zabraniu nowe organizacje i zgodzili się wejść w naszą zjednoczoną strukturę. Po raz trzeci spotkaliśmy się w pierwszych dniach stycznia 1940 roku. Adam zaprosił jeszcze jednego przywódcę, który przyszedł z ochroną złożoną z członków swojej organizacji. Uzbrojeni bojownicy znajdowali się wokół domu i w jego pobliżu. Zanim odpowiedział na propozycję podporządkowania się, wspomniany przywódca zażądał złożenia przysięgi o przestrzeganiu tajności odnośnie wszystkiego, co dotyczy polskiego podziemia. Następnie zażądał pokazania dowodu na piśmie, że utworzenie zjednoczonej organizacji jest zatwierdzone przez polski rząd na emigracji. Adam odpowiedział, że takich dokumentów on nie posiada i obiecał przedstawić je, gdy Dąbrowski wróci z Wilna w końcu stycznia 1940 roku. Po wyjeździe Adama ogólne kierownictwo przejął Kazimierz Stamler. Podjął on próbę połączenia się z jeszcze jedną organizacją lecz jej przywódca nie zjawił się na zebraniu. W tej sytuacji sprawę przeniesiono na zebranie, które miało się odbyć 2 lutego 1940 roku. Na tym zebraniu Stamler omówił jedynie sprawę delegowania jednego z nas do Lwowa dla nawiązania łączności z podziemiem lwowskim. Powiedział, że doszły do niego wiadomości o aresztowaniach, które spowodowały chwilową utratę łączności z Wilnem". O nawiązaniu kontaktu „Związku Wolnej Polski", którego twórcą i komendantem w Augustowie był Franciszek Przyrowski, z tajną organizacją niepodległościową działającą w Lidzie pisze jego starszy syn Zbigniew (Zdaniem prof. T. Strzembosza była to organizacja oparta na sieci „dywersji pozafrontowej", o której autor wie z innych źródeł). Zbigniew Przyrowski tak pisze o wizycie Dąbrowskiego: „Przyjechał mianowicie do Augustowa pod pozorem poszukiwania rodziny nasz dobry znajomy z Suwałk (jego żona była nawet kuzynką mojej matki) kapitan 41 pułku piechoty Piotr Dąbrowski, przeniesiony na krótko przed wojną do Lidy. Okazało się, że był on emisariuszem istniejącej tam organizacji. Nie wiem, jaką miała nazwę i nie znam szczegółów jej dotyczących, Nie byłem świadkiem rozmowy między ojcem a naszym gościem (kapitan Dąbrowski nocował u nas), gdyż pełniłem funkcje zewnętrznej czujki. W listopadzie 1939 r. ZWP przystąpił do tworzenia pierwszych tajnych magazynów broni, które były rozrzucone w terenie. Na początku lutego 1940 r. Franciszek Przyrowski został odsunięty od pracy w administracji szkolnej i wkrótce potem został w czasie lekcji w szkole aresztowany przez NKWD. W tym samym mniej więcej czasie aresztowany został w Lidzie kapitan Piotr Dąbrowski („Przegląd Historyczny" nr 4 z 1992 r., artykuł Tomasza Strzembosza).