Zbigniew Przyrowski
CIEKAWE CZASY Wspomnienia z lat 1939-1946
Wstęp
Spisane wspomnienia powstały w trzech etapach i w różnym czasie; każda ich część z innej inspiracji. Do napisania „Litewskiego łącznika" namówił mnie pan Wincenty Chrząszczewski, pułkownik „Kruk", wybitny dowódca wileńskiej Armii Krajowej, jeden z głównych organizatorów jej Podokręgu Kowieńskiego. Miałem zaszczyt poznać go i być jego gościem w łatach 80-tych ubiegłego wieku. Do napisania części „Jak nie zdobyłem Leningradu" zachęcił mnie pan redaktor Stanisław Wolak z redakcji miesięcznika „Kombatant", który uznał, że jest to relacja o mało znanej formie represji stosowanych przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Na napisanie części trzeciej - „W puszczy" - namówiła mnie pasierbica Urszulka, oficjalnie pani redaktor Urszula Sianko, twierdząc, że ten okres w moim życiu był nie mniej ciekawy od poprzednich.
„Litewski łącznik" został w całości wydrukowany w wydawanym w Łodzi miesięczniku wileńskich akowców „Wiano" (kryptonim Wileńskiego Okręgu AK) w numerach 1-10 z 1999 roku i we fragmentach w numerach z grudnia 2000 roku i stycznia 2001 roku „Kombatanta". W tym czasopiśmie w numerach kwietniowym i majowym z 2001 roku ukazały się też pod tytułem „W przyfrontowej niewoli" fragmenty „Jak nie zdobyłem Leningradu". Część „W puszczy" nie była nigdzie publikowana. Całości wspomnień nadałem tytuł „Ciekawe czasy", bo w moim długim życiu lata 1939-1946 należały do najbogatszych w różnego rodzaju wydarzenia, najgłębiej utkwiły mi w pamięci i, jak mogę już teraz ocenić, wywarły największy wpływ na ukształtowanie się mojej osobowości. Nigdy później nie miałem już okazji do pędzenia tak urozmaiconego życia, do spotkań z tak różnymi ludźmi, do przeżywania podobnych emocji i do rozmyślań nad losem człowieka.
Litewski łącznik
Z polską działalnością konspiracyjną, skierowaną w czasie II wojny światowej przeciwko okupantom kraju,zetknąłem się bardzo wcześnie, bo już w październiku 1939 roku. Po prostu mój ojciec, Franciszek Przyrowski, pod koniec tego miesiąca zaczął organizować w Augustowie, gdzie wówczas przebywał, tajną organizację pod nazwą Związek Wolnej Polski Celem organizacji było przeciwstawienie się propagandzie okupantów, podnoszenie społeczeństwa polskiego na duchu stwierdzeniem, że wojna się nie skończyła, zachęcanie do biernego oporu, a także przygotowanie do wystąpień zbrojnych, które można by podjąć,gdy pozwolą na to okoliczności. Wzorem była Polska Organizacja Wojskowa z czasów I wojny światowej. Działania organizacyjne ułatwiał ojcu fakt, że od 1926 roku był inspektorem szkolnym w powiecie augustowskim, a potem inspektorem w obwodzie szkolnym suwalskim obejmującym dwa powiaty - suwalski i augustowski. Wizytując szkoły ojciec doskonale poznał teren, a z tytułu funkcji służbowych miał dobre rozeznanie nie tylko środowiska nauczycielskiego, ale również innych aktywnych grup społecznych. W październiku 1939 roku powiat augustowski znalazł się pod okupacją sowiecką. Ojca, jako byłego urzędnika miejscowej administracji szkolnej, zatrudniono przy uruchamianiu szkół, co dodatkowo ułatwiło mu kładzenie zrębów pod organizację. Wraz z ojcem przebywała w Augustowie moja matka Salomeą, no i ja byłem świeżo upieczonym maturzystą. Po ukończeniu Liceum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie miałem we wrześniu 1939 roku składać egzamin na Wydział Chemii Politechniki Lwowskiej, a w październiku rozpocząć służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy przy 1Dywizji Legionowej w Wilnie. Wojna pokrzyżowała te plany. Wtajemniczywszy mnie w prowadzoną przez siebie działalność konspiracyjną, ojciec zlecił mi zadanie prowadzenia nasłuchu z zachodnioeuropejskich radiostacji na pozyskanym dużej klasy odbiorniku radiowym. Nabyta w szkole znajomość francuskiego umożliwiła mi jakie takie rozumienie audycji nadawanych przez silną i dobrze w Polsce słyszalną radiostację paryską. Zasłyszane nocą wiadomości w ciągu dnia kolportowałem ustnie wśród znajomych. Najistotniejsze dotyczyły powstania rządu generała Sikorskiego i tworzenia się we Francji Armii Polskiej. Rozpowszechniałem również lokalne wiadomości świadczące o stosunku miejscowej ludności do okupanta i dyskredytujące sowiecką władzę. Pamiętam, na przykład, relację z wyboru delegata na zjazd przedstawicieli tak zwanej Zachodniej Białorusi, którzy mieli podjąć decyzję o przyłączeniu tych polskich ziem do ZSRR. Tu parę słów o tym, jak te wybory przebiegały. Otóż już od rana na ulicach miasta pojawiły się ciężarówki przewożące wyborców do ich lokali wyborczych. Ciężarówka jechała ulicą od domu do domu. Z każdego wyganiano wszystkich dorosłych mieszkańców i dowożono ich do miejsca głosowania. Tam, przy wejściu do pomieszczeń z urną, stał enkawudzista i każdemu wchodzącemu wręczał kartkę z nazwiskiem delegata. Nazwisko było jedno i nikt tego przyszłego reprezentanta Augustowa nie znał. Z tą kartką podchodziło się do urny, ale zanim się do niej doszło, inny funkcjonariusz NKWD odbierał kartkę i to on wrzucał ja do urny. W ten prosty sposób osiągano stuprocentową frekwencję wyborczą i zapewniano pełną jednomyślność wyników głosowania. Zdarzyło się jednak, że w pod augustowskiej wsi Bargłowie, jakimś cudem, znalazło się w urnie kilkanaście kartek z przekreślonym nazwiskiem kandydata. Któryś z zatrwożonych członków komisji wyborczej zaproponował, żeby uznać je za nieważne. Przewodniczący komisji zadecydował krótko:
- Tym bolje ważnyje.
Oni chocieli podczerknuć!
Ojciec polecił mi opowiadać o tym zdarzeniu, ponieważ świadczyło o rzeczywistym stosunku ludności do tego pseudo wyboru, a przy tym w pełnym blasku ukazywało sowiecką demokrację. W listopadzie 1939 roku augustowski Związek Wolnej Polski przystąpił, o czym dowiedziałem się od ojca, do organizowania pierwszych tajnych składów broni i przerzutów ludzi przez pobliska granicę sowiecko-niemiecką. W połowie tegoż miesiąca doszło też do nawiązania pierwszych kontaktów z ruchem podziemnym na innych okupowanych terenach. Do ojca przyjechał z Lidy znajomy i zaprzyjaźniony z czasów, gdy służył w suwalskim 41 Pułku Piechoty, kapitan Piotr Dąbrowski. Był on emisariuszem podobnej organizacji powstałej w Lidzie. Postanowiono podjąć współpracę, z której wkrótce ja miałem skorzystać. Po oficjalnym włączeniu ziem polskich okupowanych przez ZSRR do Białoruskiej i Ukraińskiej Republik Radzieckich nad polską młodzieżą męską zawisła groźba poboru do sowieckiej armii. Uznałem, i potwierdził to ojciec, że w sytuacji, gdy istnieje armia polska, tylko w niej mogą służyć i walczyć młodzi Polacy. Była wtedy jeszcze możliwość przedostania się do Francji przez Litwę. Postanowiliśmy zatem, że spróbuję przez zieloną granicę dostać się do Wilna, dokąd już wcześniej, zanim obstawiono granicę, wyjechał mój starszy brat Konrad, żeby skończyć naukę w uruchomionej przez Litwinów Szkole Technicznej na Holenderni. Połączywszy się z bratem mieliśmy już wspólnie dążyć do wydostania się z Litwy. Do Wilna chciał się również udać syn jednej z augustowskich nauczycielek, student wileńskiego uniwersytetu. Na przełomie listopada i grudnia 1939 roku we dwójkę opuściliśmy zatem Augustów i pojechaliśmy do Lidy. Tam kapitan Dąbrowski przydzielił nam przewodnika w osobie starszego mężczyzny, który przez Raduń i okoliczne lasy doprowadził nas do samotnej zagrody wiejskiej, położonej w okolicy Ejszyszek nad litewsko-sowiecką granicą. Zamieszkiwało ją rodzeństwo złożone z dwóch nieżonatych jeszcze braci i niezamężnej, młodszej od nich siostry. Po nocnej wędrówce przez las dotarliśmy tam nad ranem. Nasz przewodnik wrócił do Lidy,a my zostaliśmy zakopani w stodole w sianie, żeby tam przespać dzień dzielący nas od następnej nocy. Granica, przebiegająca kilkaset metrów od naszej kryjówki wzdłuż niedużej rzeczki, była pilnie strzeżona przez radzieckie patrole z psami. Gdy po zapadnięciu nocy byliśmy gotowi do wykonania skoku przez granicę, dołączyła do nas dziewczyna, żeby podprowadzić nas nad rzeczkę do miejsca najbardziej sposobnego do jej przebycia. Był mróz, ale nie spadł jeszcze śnieg. Za czarnym zaoranym polem, mimo ciemnej bezksiężycowej nocy, dość jasno bielała pokryta szronem nadrzeczna przygraniczna łąka. Dziewczyna poleciła nam położyć się na skraju czarnego pola, chwilę nasłuchiwała, a potem powiedziała szeptem: Poczekajcie. Ja wyjdę na łąkę i łąką pójdę w stronę wsi. Jeżeli są w pobliżu pogranicznicy, to wyjdą z kryjówki, żeby mnie zatrzymać i odprowadzić na strażnicę. Mnie zwolnią, bo jestem miejscowa, a wy będziecie mieli wolną drogę. Jeżeli nic się nie stanie i będzie cicho, to znaczy, że nie ma w pobliżu patrolu. Powodzenia. Poszła. Było cicho. Szczęśliwie przeszliśmy granicę. Tak już na początku okupacji mogłem się przekonać o solidarności Polaków złączonych - chociaż brzmi ono patetycznie, użyję tego określenia - wiernością ojczyźnie. Nie muszę chyba dodawać, że i ów przewodnik z Lidy, i ci nieznani młodzi chłopi spod Ejszyszek pomagali nam, narażając się na niebezpieczeństwo, zupełnie bezinteresownie. Zostaliście wciągnięci na listę. Wyjazd nastąpi w drugiej połowie kwietnia. O terminie przybycia do Kowna będziecie powiadomieni. Do Rygi pojedziecie koleją. Dalszą drogę odbędziecie samolotami przez Szwecję, Norwegię, Wielką Brytanię.Dyscyplina wojskowa obowiązuje was od dzisiaj,gdyż po wciągnięciu na listę jesteście już żołnierzami Rzeczypospolitej . Od dzisiaj też pobierać będziecie żołd szeregowców. Istotnie, otrzymałem kilkanaście litów jako przysługujący mnie i bratu żołd miesięczny. Niestety, do wyjazdu nie doszło.Wkroczywszy w połowie kwietnia do Norwegii, Niemcy przerwali komunikację lotniczą z wielką Brytanią. Po wielkiej radości nastąpiło równie wielkie rozczarowanie. W tym czasie dotarła do nas smutna wiadomość o aresztowaniu w Augustowie ojca przez NKWD. Po krótkim okresie zatrudnienia przy organizacji szkół ojciec został nauczycielem matematyki. NKWD zabrało go ze szkoły, przerwawszy prowadzoną lekcję. Od tej chwili zaginął po nim wszelki ślad. Równocześnie został aresztowany w Lidzie i podobnie przepadł bez wieści kapitan Dąbrowski. NKWD musiało zatem wpaść na trop kierowanych przez nich organizacji. Z wiosną 1940 roku zmieniła się sytuacja przebywających w Wilnie uchodźców. Dążąc do litwinizowania miasta władze litewskie postanowiły nas z niego usunąć. Uchodźcom dano do wyboru: albo pobyt w prowadzonym przez władze litewskie obozie, albo wyjazd na wieś w charakterze robotników rolnych. Przystąpiono też do wydawania uchodźcom urzędowych litewskich dokumentów - zaświadczeń, że jest się karo pabiegielis - uchodźcą wojennym.W czasie tej akcji udało się nam wykraść kilka czystych, jeszcze nie wypełnionych, ale już podstemplowanych zaświadczeń. Na wszelki wypadek zaopatrzyłem się w dodatkowy dokument na inne nazwisko: Zygmunt Zieliński. Możliwość zatrudnienia uchodźców w charakterze robotników rolnych stworzyła okazję do rozwinięcia szerokiej działalności opiekuńczej nad pozbawionymi domu rodakami przez liczną litewską Polonię. Osiadli na wsi Polacy, obywatele litewscy, zaczęli masowo zgłaszać zapotrzebowanie na siłę roboczą, a władze litewskie zezwalały na przyjmowanie do pracy uchodźców. Pod koniec maja pierwsi uchodźcy - robotnicy rolni zaczęli opuszczać Wilno. Jeden z mieszkańców bursy przy ulicy Sióstr Miłosierdzia, łodzianin Kazik Andrzejewski trafił do powiatu jezioroskiego i zachęcał mnie listownie, żebym również tam przyjechał. Znalazłem się w położonej pod Jeziorosami miejscowości Dytkuny w domu pani Magnuszewskiej. Sędziwa już staruszka mieszkała razem z córką i wnuczką. Większość ziemi z pozostałego po reformie rolnej folwarku właścicielka oddawała w dzierżawę; zamieszkujące Dytkuny panie sobie zostawiły właściwie tylko ogród warzywny. W tych warunkach nie tyle byłem robotnikiem, ile bardzo serdecznie przyjętym gościem. Wkrótce, po ukończeniu nauki w Szkole Technicznej, opuścił Wilno także mój brat. Został przyjęty na prawach już nawet nie gościa, lecz członka rodziny (przybranego wnuka) przez trzy starsze samotne panie - dwie siostry z domu Kiełpszówny i ich szwagierkę Kiełpszową - gospodarujące, podobnie jak moje, na resztówce majątku Kiełpszyszki położonego dalej od Jezioros. Po kilkumiesięcznym pobycie w Dytkunach skorzystałem z propozycji udania się do młodego małżeństwa państwa Witolda i Władysławy Samotyhów - gospodarującego samodzielnie na około 20 hektarach w miejscowości Szkugi,niemal sąsiadującej z Kiełpszyszkami. W ten sposób znalazłem się blisko brata, a ponadto mogłem być choć trochę użyteczny w gospodarstwie i w jakiejś drobnej części spłacać wielki dług wdzięczności, jaki w tym czasie uchodźcy zaciągnęli wobec głęboko patriotycznej litewskiej Polonii. Patriotyzm Polaków zamieszkałych na tak zwanej Litwie Kowieńskiej był naprawdę wzruszający. Ich ofiarność przejawiła się już przed wybuchem wojny masowym udziałem w zbiórce na Fundusz Obrony Narodowej, przekazywaniem na tan cel cennych darów świeżo powstałemu polskiemu przedstawicielstwu dyplomatycznemu. Imponująca była prowadzona przez nich działalność kulturalna i gospodarcza na rzecz utrzymania polskości. Istniały polskie zespoły artystyczne, polskie biblioteki, polskie banki prowadzone całkowicie społecznie, z dużym poświęceniem. Na przykład ojciec mojego gospodarza, pan Ludwik Samotyha, pełniący funkcję społecznego skarbnika w polskim banku w Jezioroskach, dojeżdżał tam regularnie co tydzień, niezależnie od pogody i samopoczucia, mimo nie pierwszej już młodości i około 4O-kilometrowej odległości, którą musiał pokonywać końmi ze swojej Potaszni. Charakterystyczną cechą kowieńskiej Polonii była również jej jedność. Polskość była ponad różnicami poglądów i pochodzenia. W polskich instytucjach na jednakowych prawach z równym zapałem współdziałali potomkowie starych magnackich rodów, drobnej zaściankowej szlachty, mieszczanie i rzemieślnicy. W powiatowych Jeziorosach głównymi animatorami życia polonijnego byli prowadzący zakład krawiecki bracia Mikutowiczowie i prywatna nauczycielka panna Koźmianówna. W rozmaitych imprezach czynny udział brała niezamężna siostra Mikutowiczów i wywodzący się również z rodziny rzemieślniczej Marcinkiewicz. Miałem okazję zetknąć się z nimi wielokrotnie, gdyż oni także włączyli się bardzo aktywnie w akcje pomocy dla uchodźców. Ich domy były zawsze otwarte dla rodaków i podczas każdorazowego pobytu w Jeziorosach można było liczyć, że zostanie się tam nakarmionym, a w razie potrzeby przenocowanym.Organizowali oni także dla potrzebujących doraźną pomoc rzeczową, na przykład Mikutowiczowie bezpłatnie szyli ubrania. Zwartość litewskiej Polonii przejawiała się w częstych kontaktach, wzajemnych odwiedzinach, dzieleniem się różnego rodzaju nowinami, zwłaszcza wojennymi, dotyczącymi losu Polski i Polaków. W okolicach, w których przebywałem, szczególnie bliskie więzy łączyły rodziny zamieszkałych we wspomnianych już Potaszni i Szkugach Samotyhów, pań z Kiełpszyszek i dwóch braci Wojnarowskich - Leonarda z Naprel i Mikołaja z Antuzowa.Ten ostatni, po włączeniu Litwy do Związku Sowieckiego, został wraz z żoną z domu baronówną Roppówną, właścicielką Antuzowa, w pierwszym transporcie wywieziony na Syberię. Pozostałych jezioroskich Polaków, łącznie z umieszczonymi na listach do wywózki uchodźcami, wywieźć już nie zdążono. Przeszkodziło temu w czerwcu 1941 roku błyskawiczne zajęcie Litwy przez Niemców. W lecie 1941 roku, podczas jednego ze spotkań w Naprelach, ich właściciel, pan Leonard Wojnarowski, zabrał mnie i brata na spacer i, kiedy znaleźliśmy się sami, oznajmił nam, że powstała ogólnopolska organizacja - Związek Walki Zbrojnej mająca być zaczątkiem polskiej armii podziemnej. Powiedział, że jest członkiem tej organizacji upoważnionym do rozbudowy jej szeregów i zapytał, czy jesteśmy gotowi do niej wstąpić. Oczywiście zgodziliśmy się bez wahania i zostaliśmy przez niego zaprzysiężeni. Zostało też ustalone, że sami nie będziemy nikogo wtajemniczali, a łączność z organizacją będziemy utrzymywać wyłącznie poprzez jego osobę. W grudniu 1941 roku pan Leonard Wojnarowski zawiadomił mnie, że zostałem wyznaczony na organizacyjnego łącznika i pierwszym moim zadaniem będzie udanie się do Wilna, do mieszczącego się tam dowództwa Podokręgu Kowno, z meldunkiem o powstaniu już dość licznej organizacji w powiecie jezioroskim. Miałem tam też otrzymać instrukcje co do dalszej działalności po zakończeniu etapu organizacyjnego. Polecenie wyjazdu otrzymałem na początku stycznia 1942 roku. Zabrawszy owo sporządzone swego czasu fałszywe litewskie zaświadczenie na nazwisko Zygmunta Zielińskiego i zaopatrzony w litr samogonu zostałem końmi pana Wojnarowskiego podwieziony przez brata do Turmontu, najbliższej Jezioros stacji kolejowej na linii Wilno-Dyneburg. Żadnej komunikacji publicznej wówczas nie było. Kolej służyła wyłącznie transportowi wojennemu. Wśród kolejarzy było jednak wielu Polaków. Liczyliśmy, że może jakoś się z nimi porozumiem i za ów litr samogonu pomogą mi oni w przeszwarcowaniu się do Wilna. Gdy dojechaliśmy do Turmontu, na stację wtaczał się właśnie od strony Dyneburga długi pociąg złożony z krytych, pozamykanych wagonów towarowych. Szybko pożegnałem się z bratem, który jeszcze tego samego dnia miał wrócić do Naprel, i podszedłem do lokomotywy. Dobiegały mnie z niej polskie słowa. Zachęcony tym wstąpiłem na stopień. W kabinie lokomotywy było trzech rozmawiających po polsku mężczyzn. Zobaczywszy mnie, najstarszy zapytał:
- O co chodzi?
- Mam pilną sprawę do Wilna. Czy nie można by się jakoś tam dostać? - odpowiedziałem, ukazując równocześnie wsuniętą za pazuchę kożuszka butelkę. Mężczyzna, a był to maszynista, uśmiechnął się, spojrzał porozumiewawczo na dwóch pozostałych i po wymianie znaczących mrugnięć rzucił krótko:
- Wsiadaj.
Nie spodziewałem się, że pójdzie to tak gładko. Naturalnie szybko wskoczyłem do kabiny i z zadowoleniem odczułem, jak ogarnia mnie fala ciepła bijącego od paleniska. Styczeń 1942 roku był bowiem na Litwie bardzo mroźny i tego dnia temperatura spadła do około 30 stopni poniżej zera. Ledwie znalazłem się w kabinie, gdy do lokomotywy podbiegł umundurowany i uzbrojony niemiecki .kierownik pociągu. Kaleczoną polszczyzną, świadczącą, że musiał się stykać przed wojną z Mazurami, wyrażał zniecierpliwienie zbyt wolną jazdą. Maszynista tłumaczył mu, że skład bardzo długi, że temperatura bardzo niska, że tory miejscami pozawiewane śniegiem. Niemiec odszedł, a uniesione ramię semafora dało pociągowi wolną drogę. Podróż w ciepłej kabinie zapowiadała się komfortowo i wesoło, bo maszynista zaraz otworzył wręczoną mu butelkę, a stanowiący oprócz niego obsługę parowozu jego pomocnik i palacz wyciągnęli zawiniątka z zakąską. Okazało się, że cała trójka była z Wilna, obsługiwała trasę Wilno-Dyneburg, a ten długi skład był transportem rannych i odmrożonych żołnierzy niemieckich spod Leningradu. Jechali w wagonach towarowych, ale wewnątrz mieli koksowniki. Co do powolnej jazdy pociągu, to tłumaczyła się ona ... świnią. Otóż kolejarze kupili na Łotwie całą zaszlachtowaną świnię i ukryli ją w tendrze pod węglem. Węgiel trzeba więc było czerpać powoli i ostrożnie, żeby nie odsłonić zdobyczy. Zostałem wtajemniczony w sprawę, ponieważ,nie chcąc być bezużyteczny, zgłosiłem gotowość pomocy palaczowi. Jechaliśmy więc powoli, natomiast szybko zapadł zimowy zmrok. Było już całkiem ciemno, gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Duksztach. Pokonanie dzielącej nas od Turmontu odległości 40 kilometrów zajęło nam prawie dwie godziny. Do lokomotywy podbiegł rozwścieczony kierownik pociągu. Wszedł do kabiny, wyjął z kabury pistolet i zaczął krzyczeć, że taka jazda to sabotaż. Maszynista usiłował go uspokoić - wskazywał na manometr, otwierał palenisko, żeby wykazać, że robi wszystko, co w tych warunkach jest możliwe, dla osiągnięcia właściwych parametrów. Niemca to nie przekonało. Rozejrzawszy się po kabinie, nagle wrzasnął:
- A dlaczego jest was aż tylu? Maszynista zrobił zdziwioną minę.
- Jest nas tylu, ilu być powinno - odpowiedział spokojnie. -Dokumenty! krzyknął Niemiec, podnosząc pistolet. Kolejarze wyjęli swoje ausweisy i delegacje służbowe. Ja wyciągnąłem moje fałszywe litewskie zaświadczenie. Niemiec nie znał litewskiego i ten dokument, oczywiście, go nie zadowolił.
- Kim jesteś? Co tu robisz? - warknął.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale szybko pomógł mi mas zynista.
- To praktykant kolejowy ze szkoły. Dają nam takich od czasu do czasu.
- Praktykant też powinien mieć dokument!
- krzyknął Niemiec.
Przecież mam usiłowałem go przekonać, wskazując na zaświadczenie.
- Raus! - wrzasnął wściekle i przystawił mi do głowy lufę pistoletu. Dalsza dyskusja byłaby już niebezpieczna. Kierownik pociągu wyprowadził mnie pod pistoletem z lokomotywy i ruszył w kierunku budynku stacyjnego. Zanim jednak doszliśmy do niego, rozległ się gwizd lokomotywy. Niemiec pogroził mi, odwrócił się i pobiegł do pociągu. Ja skręciłem za złożoną na peronie stertę podkładów kolejowych. Zza tej sterty zobaczyłem, jak mój prześladowca wskoczył do jednego z wagonów i jak zaraz potem pociąg ruszył w dalszą drogę. Kolejne wagony coraz szybciej przesuwały się przede mną. Zdecydowałem, że nie mogę zostać. Przy ostatnim wagonie była budka hamulcowego. Kiedy koniec pociągu zrównał się ze stertą podkładów, wybiegłem ze swojego ukrycia i popędziłem za pociągiem. Udało mi się go jeszcze dogonić i wskoczyć do zamykającej pociąg budki. Jechałem zatem dalej, ale, ochłonąwszy z emocji, zdałem sobie sprawę, że kontynuowanie podróży w tych warunkach nie będzie możliwe. W nieogrzewanej budce było przeraźliwie zimno. Już po kilku minutach poczułem, jak drętwieją mi stopy. Usiłowałem je rozgrzać, wykonując ruchy nogami, nie mogłem jednak robić tego energicznie, na przykład podskakiwać, bo za cienką ścianą budki był wagon z Niemcami i wyraźnie było słychać prowadzone w nim rozmowy. Hałas w budce mógł więc zwrócić na nią uwagę niemieckich żołnierzy znajdujących się za ścianą. Na szczęście po mniej więcej godzinie jazdy pociąg zatrzymał się pod semaforem na jakimś małym, nie oświetlonym przystanku. Wtedy wyszedłem z budki i między torami podkradłem się pod lokomotywę. Kiedy ruszyła, uczepiłem się stopnia i wpełzłem do kabiny. Kolejarze przyjęli mnie ze zdziwieniem, ale życzliwie. Widząc jaki jestem przemarznięty, wepchnęli mnie w ciepły zakamarek pod kotłem i okryli z góry brezentową płachtą. Ogrzej się i to będzie twoja kryjówka na postojach -powiedział maszynista. Podczas jazdy chować się nie musiałem, gdyż między wagonami a lokomotywą nie było połączenia. Kryjówka okazała się jednak potrzebna, gdyż i w Ignalinie, i w Święcianach parowóz był nachodzony przez wrzaskliwego kierownika pociągu i jakiegoś oficera, zapewne dowódcę transportu. Do Wilna dojeżdżaliśmy już dobrze po północy. Przed stacją na parowozie odbyła się narada, w wyniku której postanowiono, że świnia zostanie wyrzucona w pobliżu domku pomocnika maszynisty, który mieszkał na Rossie, obok torów kolejowych.Tam też wyskoczy pomocnik, zostawiwszy mi swoje kolejowe dokumenty. Na stacji w Wilnie ja będę zatem odgrywał rolę pomocnika, będę asystował maszyniście w odprowadzeniu parowozu do lokomotywowni, a potem razem z nim, legitymując się wręczonymi mi papierami, będę mógł opuścić teren stacji.Dokumenty ich prawowity posiadacz odbierze sobie od maszynisty. Plan udało nam się pomyślnie zrealizować, z tym że po drodze do lokomotywowni załadowaliśmy jeszcze dwa worki węgla, które w określonym miejscu maszynista wyrzucił za stacyjne ogrodzenie. W lokomotywowni wysprzątałem kabinę,przetarłem szmatą na połysk wszystkie mosiężne części i po zdaniu wypucowanego parowozu zakończyliśmy z maszynistą naszą służbę. Na wartowni wystarczyło okazanie dokumentów. Zaspani strażnicy nie mieli ochoty na dokładniejsze ich przeglądanie. Maszynista mieszkał w domu kolejowym niedaleko stacji. Ponieważ w mieście obowiązywała godzina policyjna, zdecydował, że zabierze mnie do siebie. Kiedy dziękowałem mu za to, co dla mnie robi, burknął: Nie pleć głupstw. Dzięki tobie będziemy mieli dzisiaj jeden worek węgla więcej. Nie zapomniał, rzecz jasna, o wyrzuconym węglu.Żona maszynisty, która otworzyła nam mieszkanie, była wyraźnie zdziwiona, że mąż nie wraca sam, ale o nic nie pytała, a postawiony przeze mnie w kuchni dodatkowy worek węgla usposobił ją przychylnie do mojej osoby. Dowodem były dwa talerze, które postawiła na stole, zapraszając do posiłku. Powrót ojca zbudził córkę maszynisty, pannę mniej więcej w moim wieku. Zaintrygowana rozmową przysiadła się do stołu. Wtedy maszynista oznajmił krótko: Ten pan przyjechał z nami spod Dyneburga. Pobędzie do rana. A jak miałby pan jakieś kłopoty, to proszę o nas pamiętać dodał zwracając się do mnie. Potem zaproponował, żebym się jeszcze trochę zdrzemnął. W ten sposób, sam o nic nie pytając, osłonił mnie przed zbytnią ciekawością swoich kobiet. Przypuszczam, że jak wielu polskich kolejarzy maszynista był jakoś związany z działalnością konspiracyjną i wiedział, że nie należy być zbyt dociekliwym. Skorzystałem z jego rady i rzeczywiście zdrzemnąłem się na siedząco, a ocknąwszy się około siódmej rano, wyszedłem do obudzonego już miasta. W pamięci miałem zanotowany adres domu w willowej dzielnicy Wilna, na Zakręcie. Zdzwoniłem do drzwi luźno stojącego, otoczonego ogrodem piętrowego domu. Otworzyła mi dziewczyna. Zgodnie z instrukcją i zgodnie z prawdą powiedziałem:
- Jestem z Jezioros.
Dziewczyna wprowadziła mnie do przedpokoju, powiedziała, żebym zdjął kożuszek i szedł za nią. Weszliśmy do pokoju, w którym za stołem, przy śniadaniu, siedziało kilkoro młodych ludzi obojga płci. Kolega z Jezioros. Tak zostałem przedstawiony. Zaraz też usadzono mnie przy stole i zaproszono do śniadania. Nie było żadnego przedstawiania się sobie. Zapytano mnie tylko, jak jechałem. Sprawozdanie z podróży przyjęto z zainteresowaniem i, jak mi się wydało, wywarłem na słuchaczach korzystne wrażenie. Po śniadaniu całe to młode towarzystwo gdzieś się rozbiegło. Mnie wprowadzono do małego pokoiku służbowego przy kuchni i ułożono w wygodnym łóżku, żebym odespał męczącą i pełną wrażeń noc. Nie wiedziałem, w czyim jestem domu. Jego urządzenie, chociaż przebywałem tylko w części parterowej, a nie byłem na piętrze, wskazywało, że należy do kogoś z tak zwanej elity kulturalnej. Później dowiedziałem się, że była to willa wybitnego pianisty, laureata Konkursu Chopinowskiego w 1927 roku, Stanisława Szpinalskiego. Z gospodarzem jednak nie zetknąłem się, nie wiem, czy przebywał wtedy w Wilnie. Byłem pod opieką rezydujących na parterze młodych ludzi, którzy nie mówili, co ich z tym domem łączy. Spałem do późnego popołudnia. Obudzono mnie na obiad, po którym jeden z młodych mężczyzn powiedział, że następnego dnia mam się udać do banku znajdującego się przy ulicy Mickiewicza i zgłosić się o określonej godzinie u urzędnika, który mnie przyjmie w określonym pokoju. Kiedy w wyznaczonym czasie (było to przed południem) wszedłem do wyznaczonego pokoju (mieścił się na piętrze), zastałem tam samotnie siedzącego przy biurku mężczyznę. Z wyglądu miał około czterdziestu lat, był szczupły, brunet lub szatyn o ciemnych oczach i pociągłej twarzy. Proszę mówić swobodnie. Jesteśmy tutaj bezpieczni oznajmił. Powiedziałem więc, ze w jezioroskim powiecie jest już siatka ZWZ. Danymi liczbowymi nie dysponuję, a moim zadaniem jest nawiązanie łączności z dowództwem podokręgu kowieńskiego i przywiezienie jego instrukcji co do dalszych poczynań. Mój rozmówca polecił mi przekazać wyrazy uznania i podziękowania dla organizatorów związku na tym odległym terenie. Zapytał, czy w organizacji są również kobiety. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale chyba ich nie ma. Wobec tego usłyszałem trzeba rozpocząć werbunek kobiet z myślą o służbie sanitarnej. Gdy najbliższym zadaniem dla mężczyzn jest gromadzenie broni, materiałów bojowych i szkolenie wojskowe, zadaniem dla kobiet jest gromadzenie lekarstw, środków dezynfekcyjnych, materiałów opatrunkowych i szkolenie sanitarne. Należy zachować przy tym nadal głęboką konspirację, działać ostrożnie, mając na uwadze, że na terenie kowieńskiego podokręgu Polacy są pilnie śledzeni przez sprzyjających Niemcom Litwinów. Rozmowa ta trwała nie dłużej niż kwadrans. Wyszedłem, a gdy byłem już na korytarzu, zauważyłem, że z pokoju wyszedł również mój rozmówca. Po opuszczeniu banku na wszelki wypadek nie udałem się na Zakręt, lecz poszedłem na Zarzecze, gdzie przy Białym Zaułku mieszkali moi znajomi, nauczyciele fizyki i matematyki w przedwojennych wileńskich gimnazjach, bracia Jan i Stanisław Kowalowie. Odwiedziwszy ich, wróciłem na Zakręt.Tam dowiedziałem się, ze do Jezioros mam wracać przez Wiłkomierz, próbując korzystać z przejeżdżających szosami niemieckich samochodów. Jako zapłatę za kursy przewidziano boczek i papierosy. Dostałem około kilograma wędzonego boczku i dziesięć paczek papierosów. Podano mi również adres w Wiłkomierzu, pod którym miałem znaleźć nocleg i, w razie potrzeby, zaopatrzenie na dalszą drogę. Było to mieszkanie starszej samotnej pani. Przybywszy, miałem się zapytać o ciocię i przedstawić jako jej siostrzeniec. Tak zaopatrzony i poinstruowany rankiem następnego dnia wyszedłem za miasto i ustawiłem się na poboczu szosy do Wiłkomierza. Dzień znowu był bardzo mroźny. Na szosie nic się nie działo. Wreszcie przejechało kilka ciężarówek, ale wszystkie w kierunku Wilna. Dobrze już zmarzłem, kiedy pojawił się pierwszy pojazd jadący w przeciwną stronę. Szybko wyciągnąłem z woreczka boczek i zacząłem nim wymachiwać. Jednak osobowy samochód z niemieckimi wojskowymi w środku nie zatrzymał się. Ale wkrótce nadjechała ciężarówka. Tym razem boczek okazał się skuteczny. Z kabiny wychylił się niemiecki żołnierz.
- Wohin?
- Ukmerge - odpowiedziałem.
- Gut.
Kierowca sięgnął po boczek i wskazał mi okrytą plandeką skrzynię ciężarówki. Szybko wwindowałem się do środka. Skrzynia była pusta; na dnie walały się tylko strzępy papierowych worków. Ruszyliśmy. Byłem już przemarznięty, a w ciężarówce, do której spod plandeki wdzierały się powiewy mroźnego wiatru, zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe; zwłaszcza marzły mi nogi. Ściągnąłem buty i na flanelowe onuce nawinąłem jeszcze warstwę pozbieranych papierów. Pomogło. Pomyślałem sobie, że nie jest tak źle i te 90 kilometrów dzielące Wilno od Wiłkomierza jakoś wytrzymam. Tymczasem dojechaliśmy do Mejszagoły. Samochód stanął. W rozchylonej z tyłu plandece ukazała się twarz kierowcy:
- Aussteigen!
Usiłowałem wytłumaczyć, że to przecież nie Wiłkomierz keine Ukmerge. Niemiec energicznie potrząsnął głową: Schnell, aus ! Ich fahre nicht weiter. W ten sposób boczek wystarczył mi tylko na przebycie jednej trzeciej drogi do Wiłkomierza. Zostały mi jeszcze papierosy, ale ten towar był dla Niemców mniej atrakcyjny. Gdy wyszedłszy za Mejszagołę usiłowałem nimi zatrzymać nieliczne zresztą samochody, te przejeżdżały obok obojętnie. W pewnej chwili dobiegł mnie dźwięk dzwonków. Na poboczu pustej szosy pojawiło się kilka sań jadących jedne za drugimi. Ich woźnice leżeli okutani grubymi kożuchami i zagrzebani w słomie. Tych papierosy zatrzymały. Okazali się mówiącymi po polsku bimbrownikami, wiozącymi właśnie do Wiłkomierza nową porcję świeżo wypędzonego samogonu. Za rozdane papierosy zgodzili się zabrać mnie ze sobą. Podróż przebiegała teraz co prawda znacznie wolniej, lecz o wiele przyjemniej. Z miejsca dostałem pół szklanki samogonu na rozgrzewkę. Potem znaleziono dla mnie baranicę, w której, podobnie jak towarzysze podróży, ułożyłem się na jednych z sań i otuliłem dodatkowo słomą. Mróz nie był straszny. Po drodze zatrzymaliśmy się w jakimś znanym bimbrownikom gospodarstwie dla nakarmienia koni i zjedzenia. Kierowca sięgnął po boczek i wskazał mi okrytą plandeką skrzynię ciężarówki. Szybko wwindowałem się do środka. Skrzynia była pusta; na dnie walały się tylko strzępy papierowych worków. Ruszyliśmy. Byłem już przemarznięty, a w ciężarówce, do której spod plandeki wdzierały się powiewy mroźnego wiatru, zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe; zwłaszcza marzły mi nogi. Ściągnąłem buty i na flanelowe onuce nawinąłem jeszcze warstwę pozbieranych papierów. Pomogło. Pomyślałem sobie, że nie jest tak źle i te 90 kilometrów dzielące Wilno od Wiłkomierza jakoś wytrzymam. Tymczasem dojechaliśmy do Mejszagoły. Samochód stanął. W rozchylonej z tyłu plandece ukazała się twarz kierowcy:
- Aussteigen!
Usiłowałem wytłumaczyć, że to przecież nie Wiłkomierz keine Ukmerge. Niemiec energicznie potrząsnął głową: Schnell, aus ! Ich fahre nicht weiter. W ten sposób boczek wystarczył mi tylko na przebycie jednej trzeciej drogi do Wiłkomierza. Zostały mi jeszcze papierosy, ale ten towar był dla Niemców mniej atrakcyjny. Gdy wyszedłszy za Mejszagołę usiłowałem nimi zatrzymać nieliczne zresztą samochody, te przejeżdżały obok obojętnie. W pewnej chwili dobiegł mnie dźwięk dzwonków. Na poboczu pustej szosy pojawiło się kilka sań jadących jedne za drugimi. Ich woźnice leżeli okutani grubymi kożuchami i zagrzebani w słomie. Tych papierosy zatrzymały. Okazali się mówiącymi po polsku bimbrownikami, wiozącymi właśnie do Wiłkomierza nową porcję świeżo wypędzonego samogonu. Za rozdane papierosy zgodzili się zabrać mnie ze sobą. Podróż przebiegała teraz co prawda znacznie wolniej, lecz o wiele przyjemniej. Z miejsca dostałem pół szklanki samogonu na rozgrzewkę. Potem znaleziono dla mnie baranicę, w której, podobnie jak towarzysze podróży, ułożyłem się na jednych z sań i otuliłem dodatkowo słomą. Mróz nie był straszny. Po drodze zatrzymaliśmy się w jakimś znanym bimbrownikom gospodarstwie dla nakarmienia koni i zjedzenia obiadu. Okazało się, że w papierosową zapłatę wliczono również i mój obiad. Do Wiłkomierza przyjechaliśmy późnym wieczorem, tuż przed policyjną godziną ósmą. Na podstawie udzielonych mi w Wilnie wskazówek odszukałem dom „cioci" i jej znajdujące się na piętrze mieszkanie. Zastukałem. Otworzyła mi starsza kobieta.
- Ja do cioci - powiedziałem. Kobieta spojrzała na mnie.
- Czy jest pan krewnym pani - rzuciła nazwisko, którego już nie pamiętam i które zresztą niewiele mi mówiło.
- Tak - potwierdziłem. - Jestem siostrzeńcem.
Wtedy stojąca w drzwiach kobieta zrobiła gest zapraszający do środka. To dobrze, że pan przyjechał. Pomoże pan zająć się pogrzebem.
Nic nie rozumiałem.
- Pogrzebem? - zdziwiłem się.
Pańska ciocia dzisiaj umarła. Tak nagle, niespodziewanie...
Dopiero teraz spostrzegłem łzy w smutnej twarzy zapraszającej mnie do mieszkania kobiety. Cofnąłem się. Powiedziałem, że bardzo mi przykro, ale jestem tylko przejazdem; myślałem, że mnie ciocia przenocuje, jednak w tej sytuacji ... Wycofałem się i wybiegłem na ulicę. Sytuacja rzeczywiście była nieprzyjemna. Nigdy przedtem nie byłem w Wiłkomierzu. Zupełnie nie znałem tego miasta i nie miałem tu nikogo znajomego. Strapiony stanąłem w pewnej odległości od domu, żeby pomyśleć, co zrobić. Ulicą przechodziła jakaś kobieta. Obrzuciła mnie wzrokiem, zatrzymała się. Po krótkim wahaniu zagadnęła mnie po polsku:
- Czy pan czegoś szuka?
- Tak - odpowiedziałem - noclegu.
- Proszę ze mną, może pan przenocować u nas.
Podziękowałem i zacząłem tłumaczyć, że chętnie skorzystałbym z tej propozycji, ale nie mam czym zapłacić. Kobieta przerwała mi.
- Obejdzie się.
Mieszkała w parterowym domku kilka numerów dalej. W mieszkaniu nikogo nie było. Wprowadziła mnie do skromnie wyposażonej izby kuchennej. Poprosiła, żebym usiadł i chwilę poczekał, a zaraz odgrzeje kapuśniak z obiadu. Zaczęła się krzątać koło kuchni, a ja poczułem się w obowiązku jakoś przedstawić. Powiedziałem zatem, że jestem polskim robotnikiem skierowanym na roboty w okolicę Dyneburga.Tutaj dowiózł mnie z Kowna niemiecki samochód, a jutro będę szukał dalszej okazji. Kobieta, w wieku około trzydziestki, wysłuchała tego wyjaśnienia i o nic więcej nie pytała. Postawiła przede mną talerz gorącego, dymiącego kapuśniaku i powiedziała, że przygotuje mi spanie w przylegającym do izby alkierzu. Wyraziłem swoje skrępowanie tym, że przysparzam kłopotu.
- Nie szkodzi - odrzekła - Ja się prześpię przy piecu, a męża w nocy nie będzie, bo ma służbę.
- Jaką? - zapytałem.
- W litewskiej policji.
Ułożony w alkierzu nie zasnąłem. Ze snu wybiła mnie nie tylko wiadomość o zawodzie męża mojej gościnnej gospodyni, ale nie pozwoliły mi także zmrużyć oka wyjątkowo złośliwe pchły, których nie brakowało w pościeli. Słyszałem więc, jak kobieta poszła spać, jak w sąsiedniej izbie odmierzał czas cykający na ścianie zegar, jak w środku nocy rozległo się stukanie do drzwi. Kobieta wstała i dobiegły do mnie słowa rozmowy prowadzonej po litewsku z jakimś mężczyzną. Nie znałem litewskiego, ale niektóre słowa rozumiałem. Mogłem się domyślić, że to mąż, zziębnięty na służbie, chyłkiem zajrzał do domu, żeby się trochę rozgrzać. Słyszałem, jak kobieta rozdmuchuje żar pod płytą kuchenną, a potem do moich uszu dobiegł brzęk szklanki i przerywane mruczeniem zadowolenia siorbanie czegoś gorącego. Po mniej więcej pół godzinie mężczyzna wyszedł. Kobieta ponownie poszła spać i w domku znowu zapanowała cisza, naruszana tylko cykaniem zegara. Teraz podziałało ono na mnie usypiająco. Obudziłem się dopiero wtedy, gdy poczułem lekkie potrząsanie za ramię. Stojąca nade mną kobieta powiedziała, że przygotowała już śniadanie, że dochodzi szósta rano. Szybko więc wyskoczyłem z pościeli, umyłem się i zasiadłem do sporządzonej z kilku jaj jajecznicy ze skwarkami. Przed odejściem gospodyni wetknęła mi jeszcze do ręki woreczek z połową bochenka chleba i połciem słoniny. Ta noc spędzona w Wiłkomierzu była na pewno najdziwniejszą w całym moim życiu. Wyszedłem przed wschodem słońca. Ostry mróz trzymał nadal, a nawet jakby jeszcze bardziej stężał. Nastawiłem kołnierz kożuszka i szybkim krokiem ruszyłem przez puste ulice ciągle uśpionego miasta. Kiedy się rozwidniło, byłem już kilka kilometrów od Wiłkomierza na szosie Kowno-Dyneburg. Do Jezioros musiałem ich przemaszerować około 140. Dzień, chociaż bardzo mroźny, zapowiadał się pięknie. W biało-błękitnej ciszy migotały diamenciki zmarzniętego śniegu, a naruszał tę ciszę tylko lekki chrupot dobiegający spod moich stóp. Dopiero po dobrej godzinie marszu usłyszałem za sobą warkot silnika. Obejrzałem się. Od Wiłkomierza nadjeżdżała półciężarówka. Uniosłem woreczek z ofiarowanymi mi wiktuałami. Samochód zatrzymał się. Podszedłem do szoferki i siedzącego za kierownicą niemieckiego żołnierza powitałem w najlepiej mi wówczas znanym obcym języku:
- Bonjour, monsieur.
Twarz Niemca pojaśniała uśmiechem.
- Sind Sie Franzose? - zapytał.
Ze skrzyni półciężarówki wychyliło się kilka pookręcanych szalikami głów.
- Oui, monsieur. Je suis Francais. Exactement l'ouvrier francais travaillant non loin de Dinabourg - powiedziałem możliwie szybko. Er ist franzosischer Arbeiter - zawołał któryś z żołnierzy znajdujących się w skrzyni. Zorientowałem się, że rozumie on trochę, ale po francusku nie mówi. Do niego więc zwróciłem się, uzupełniając mój wywód gestami, zwracając się z prośbą o podwiezienie mnie w stronę Dyneburga. Ostatecznie żołnierze zrozumieli, o co chodzi, kierowca kiwnął przyzwalająco głową i znalazłem się w półciężarówce. Okazało się, że przedziwnie okutani różnymi szalami żołnierze należeli do jednostki łączności i sprawdzali nadzorowany przez nich odcinek linii telefonicznej. Zostali niedawno przerzuceni z Francji i byli zaskoczeni kontrastowymi warunkami, w jakich się znaleźli. Pokryta śniegiem i skuta lodem Litwa wydawała im się po Francji krainą niemal barbarzyńską. Niespodziewane pojawienie się w niej rzekomego Francuza przywołało wspomnienia opuszczonego raju, a zwłaszcza Paryża, w którym jakiś czas stacjonowali. - Oh Mensch! Paris ... Pariserinnen ... medemoiselles ...? spoglądali na mnie znacząco i rzucali przypominane sobie pojedyncze francuskie wyrazy. Ja im potakiwałem swobodna francuszczyzną, swobodna w tym znaczeniu, że nie musiałem się liczyć ani z gramatyką, ani ze słownictwem. Brakujące mi wyrazy uzupełniałem na poczekaniu neologizmami, które Francuzów wprawiłyby zapewne w osłupienie.Niestety, odcinek linii kontrolowany przez tych niemieckich „drucików" wynosił około 30 kilometrów. Jego koniec przypadał mniej więcej w połowie odległości między Wiłkomierzem a Ucianą. Tam też, w leżącej nad szosą osadzie, zostałem wysadzony i życzliwie pożegnany. Woreczek z chlebem i słoniną został, naturalnie, przy mnie.Kiedy rozprostowywałem nogi po niezbyt wygodnej jeździe (w półciężarówce siedziałem na zwojach drutu), do osady wjechała kolumna kilkunastu wielkich ciężarówek załadowanych skrzynkami, jak można było się domyślać, z amunicją. Samochody zatrzymały się. Kierowcy powychodzili z szoferek i przystąpili do przeglądu wozów, sprawdzali stan oplatanych łańcuchami opon. Postanowiłem nadal udawać Francuza. Zagadnąłem więc jednego z kierowców po francusku. Ten spojrzał na mnie i wskazał oficera stojącego na poboczu drogi. Zaniepokoiłem się; oficer mógł znać francuski. Nie było już jednak odwrotu. Podszedłem. Zacząłem opowieść o francuskim robotniku pracującym w okolicy Dyneburga. Niemiec, typowy pruski oficer, stał nieruchomo, wyprostowany, z kamienną twarzą. Nie wiedziałem, czy mnie słucha i czy rozumie. Umilkłem. Wtedy ów kierowca, którego pierwszego zagadnąłem, stuknął obcasami i zameldował służbowo:
- Herr Hauptmann, er ist Franzose und will mit uns nach Dyneburg fahren.
Kapitan spojrzał na żołnierza karcąco.
- Ich weiss - rzucił krótko.
- Nehmen sie ihn mit
- dodał po chwili, po czym odwrócił się i sztywnym krokiem poszedł wzdłuż kolumny.
- Jawohl stuknął ponownie obcasami kierowca.
Gdy znaleźliśmy się w szoferce, Niemiec dał mi koc, żebym okręcił sobie nogi. On też był poprzednio we Francji i nawet trochę znał francuski, jednak nie tyle, ile pozwoliłoby mu poznać, że nie mówi z Francuzem. Towarzystwo rzekomego Francuza zachęciło go do przypominania sobie francuskiego. Starał się więc jak najwięcej mówić i cieszył się, kiedy potwierdzałem, że go rozumiem. Było to, rzecz jasna, bardzo dla mnie wygodne. Kiwałem głową, od czasu do czasu podsuwałem Niemcowi jakieś brakujące mu słowo i tak w miłym nastroju przejechaliśmy przez Ucianę, a około południa byłem już w Jeziorosach. Kiedy później zastanawiałem się nad celem tej mojej pierwszej łącznikowskiej misji, a zwłaszcza wytyczeniem trasy powrotnej przez Wiłkomierz, doszedłem do wniosku, że chodziło głównie o sprawdzenie możliwości podróżowania w warunkach braku jakiejkolwiek komunikacji publicznej. Dlatego meldując panu Leonardowi Wojnarowskiemu o wykonaniu zadania, opowiedziałem również bardzo dokładnie o przebiegu podróży. Dlatego też zapewne związane z nią wydarzenia i przygody tak głęboko zapadły mi w pamięć. Wkrótce zostałem powiadomiony przez pana Leonarda, że razem z nim pojadę do państwa Mieczkowskich, do Bogdaniszek, żeby otrzymaną z Wilna instrukcję o tworzeniu kobiecej służby ZWZ przekazać pannie Helenie Mieczkowskiej. Nie wiem, z jakich względów pan Leonard zlecił mi to zadanie. W każdym razie przy tej okazji dowiedziałem się, że panna Mieczkowska należy do organizacji i odgrywa w niej znaczącą rolę.W kolejną podróż zostałem wyprawiony wiosną 1942 roku. Tym razem miałem udać się w nieznane mi strony rdzennej Żmudzi, do Radziwiliszek, małej miejscowości będącej jednak ważnym węzłem kolejowym, w którym krzyżowały się linie kolejowe z Rygi do Wilna i z Królewca do Dyneburga. Teraz chodziło o powiadomienie Komendy Głównej AK (Związek Walki Zbrojnej był już przemianowany na Armię Krajową) o istnieniu organizacji na terenie powiaty jezioroskiego. Miało to nastąpić za pośrednictwem znajdującej się w Radziwiliszkach radiostacji. Zaczęły już wtedy kursować pociągi pasażerskie i z Poniewieża do Radziwiliszek można było dostać się koleją. W Poniewieżu mieszkała z córką Marią teściowa pana Leonarda, pani Bortkiewiczowa, która była również teściową mego gospodarza, pana Witolda Samotyhy, gdyż obaj ci panowie poślubili siostry Helenę (Leonard) i Władysławę (Witold) Bortkiewiczówny. W Poniewieżu miałem więc zapewniony nie tylko nocleg, ale i bardzo serdeczne przyjęcie. Do Radziwiliszek dojechałem bez przeszkód. Zostałem uprzedzony, że nie powinienem rzucać się w oczy, możliwie o nic nikogo nie pytać, a po przyjeździe skierować się ze stacji w lewo, do stojącego w pewnym oddaleniu od innych małego domku pod lasem.Odnalazłem ten domek bez trudu. Przy wejściu był ganeczek. Wszedłem do ganeczka i zastukałem. Nikt mi jednak nie otworzył. Widocznie nikogo w domku nie było. Miałem nie rzucać się w oczy; postanowiłem zatem ukryty na ganeczku poczekać na gospodarza, którym powinien być około trzydziestoletni brunet. Siedziałem dość długo. Droga, przy której stał domek, była pusta. Wreszcie w oddali pojawiła się jakaś sylwetka. Do domku zbliżała się kobieta. Wszedłszy na ganeczek, spostrzegła mnie, stanęła i nic nie mówiła. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. Zamiast krępego bruneta miałem przed sobą smukłą blondynkę.
- Łaba diena - powiedziałem w końcu jeden z nielicznych znanych mi zwrotów litewskich.
- Łaba diena - odrzekła i znowu zaległa między nami cisza. To obustronne milczenie stawało się krępujące. Zdecydowałem się je przerwać. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć: Przepraszam, czy mówi pani po polsku? i równocześnie usłyszałem to samo pytanie skierowane pod moim adresem. Oboje parsknęliśmy śmiechem. Okazało się, że młoda kobieta była żoną radiotelegrafisty, wtajemniczoną w działalność męża, który pracował na stacji. Wkrótce i on nadszedł. Przekazałem mu meldunek i chciałem opuścić domek, ale zatrzymano mnie proponując nocleg, ponieważ pociąg do Poniewieża odchodził dopiero rankiem następnego dnia. Pani domu przyrządziła kolację, której zestawu oczywiście nie pamiętam, ale pamiętam, że bardzo mi smakowała i doskonale pamiętam bardzo miłą atmosferę, jaką wytworzyło to sympatyczne małżeństwo. W pewnej chwili gospodarz spojrzał na zegarek, a potem zszedł do piwniczki znajdującej się pod podłogą kuchni. Wynurzywszy się z niej po kilkunastu minutach skinął głową. Meldunek został nadany. W swobodnej rozmowie przekazał mi aktualną sytuację na frontach według brytyjskich komunikatów wojennych i wiadomości o armii polskiej ewakuowanej właśnie ze Związku Radzieckiego na Bliski Wschód. Wróciłem bez żadnych przygód tą samą trasą, jaką już jechałem - przez Poniewież. Ta podróż zakończyła moją łącznikowską działalność. Wkrótce po niej służbę w AK przerwało aresztowanie mnie przez litewską policję, osławioną Saugumę. Przekazany Niemcom zostałem wywieziony z Litwy i przez dwa lata byłem niewolniczym koniuchem na leningradzkim froncie wojny niemiecko-sowieckiej.